Górski Karabach – dawna strefa wojny idealna na krótki wypad. Czy jest bezpiecznie i co warto zobaczyć?
Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że z własnej woli wjadę do Górskiego Karabachu jako turysta, pewnie bym trochę wyśmiał. A gdyby dodał, że to idealne miejsce na krótki urlop z rodziną, żartom nie byłoby końca. Tymczasem okazuje się, że jest to miejsce, które naprawdę warto jest odwiedzić.
Kosowo, Iran, Naddniestrze – byliśmy już w kilku miejscach, które uznawane są za „ryzykowne” dla przeciętnego turysty. Ale Górski Karabach to miejsce specyficzne, bo mimo formalnego zawieszenia broni tam cały czas tli się konflikt między dwoma zwaśnionymi narodami. Przypomnijmy: chodzi o ok. 14 tys. mkw. kontrolowanych przez Ormian i mocno wnerwiony tym stanem rzeczy Azerbejdżan, który co jakiś czas odgryza się, że wejdzie i zaprowadzi tam porządek. Przed zmasowaną ofensywą powstrzymuje Azerów tylko gniew Rosji, która w tym konflikcie trzyma stronę Armenii. Co jednak nie oznacza, że co jakiś czas nie dochodzi tam do starć. Od kwietnia 2016 r., gdy doszło do kolejnego wznowienia konfliktu wzdłuż zaminowanego pasa granicznego, zginęło po obu stronach ponad 110 osób – zarówno cywilów jak i wojskowych. W kwietniu akurat było tam spokojnie, choć dwa miesiące wcześniej doszło do kolejnych starć. Skoro więc byliśmy w Armenii, zaczęliśmy się zastanawiać nad krótką wyprawą do Karabachu i nie była to łatwa decyzja. Dość powiedzieć, że ostatecznie część naszej ekspedycji zdecydowała się zostać na terenie Armenii, a my wyruszyliśmy do samozwańczej republiki. Jak było? Przeczytacie poniżej.
Do szturmu na Karabach (jak to w ogóle brzmi?) przystąpiliśmy z samego rana, wyjeżdżając z Goris – trochę zapuszczonego miasteczka położonego niedaleko granicy. Ale zanim zapuściliśmy się do Karabachu nie mogliśmy sobie odpuścić wizyty w wiosce Chyndzoresk, nieopodal której znajduje się słynne skalne miasto. Znaleźć je nie jest łatwo – z głównej drogi widzimy co prawda małą tabliczkę z napisem (tuż po wjeździe do wioski), jednak dalej brakuje już jakichkolwiek informacji i łatwo nie zauważyć imponującej konstrukcji skalnej. Warto jednak wykazać się cierpliwością, bo armeńskie skalne miasto przypomina nieco gruzińską Wardzię czy Uplisciche, choć nie jest tak stare. Z drugiej strony – w ormiańskich jaskiniach jeszcze 60 lat temu mieszkali ludzie.
Dopiero na przełomie lat 50-tych i 60-tych większość mieszkańców zdecydowała o wyjściu „na powierzchnię” i zamieszkaniu w położonej wyżej wiosce. Ale w przypadku skalnego miasta nie ono jest wcale największą atrakcją. Jest nią wiszący kilkaset metrów nad ziemią prawie 200-metrowy chwiejący się most, po którym wszyscy chętni na zwiedzanie muszą przejść. I przyznam, że było to dla nas wyzwanie – Iza ma lęk wysokości, więc przejście sporo ją kosztowało. Mnie też, choć teoretycznie nie mam problemu z takimi „atrakcjami”. Jak można się było spodziewać, najmniej problemów z pokonaniem przeszkody miała Helka, która gdyby mogła, przebiegłaby po kładce, ku przerażeniu rodzicieli.
Oczywiście, skalnym miastem nie mogliśmy się długo delektować, bo czas nas gonił – na Karabach przeznaczyliśmy tylko jeden dzień, a zresztą naszej grupy umówiliśmy się wieczorem, z powrotem po „ormiańskiej stronie”. Szybko wyruszyliśmy więc w stronę stolicy Karabachu, Stepanakert.
Do pokonania mamy nieco ponad 90 kilometrów, a droga upływa nam w pełnym zachwycie. Przepiękne górzyste krajobrazy, mało samochodów, dobra droga – co chwila chciałoby się robić postój na zdjęcie. Po kilkunastu kilometrach przejście graniczne. Ale takie tylko z nazwy – zatrzymujemy się na pustym posterunku i podajemy znudzonemu pogranicznikowi paszporty. Tourist? Yes, tourist. To macie tu karteczkę z adresem Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Stepanakert. Tam wyrobicie sobie wizy, do zobaczenia.
Ruszamy więc do stolicy, dalej jest pięknie i zielono, wszystko kwitnie. To gdzie ta wojna? Spokojnie, po kilkunastu kilometrów dojeżdżamy do Szuszi, gdzie ślady walk są ciągle żywe. To tradycyjnie azerskie miasto w czasie walk o Górny Karabach było jednym z ważniejszych punktów oporu azerskich wojsk, które ostrzeliwały stąd stolicę, czyli Stepanakert. Gdy w 1992 roku Ormianie zdobyli miasto, zaczęli je sukcesywnie niszczyć, a Azerowie – uciekać. Dopiero w ostatnich latach Szusza została odbudowana, ale wciąż widać ogrom zniszczeń.
Zupełnie inaczej niż w Stepanakert. Stolica Karabachu ma silny socjalistyczny sznyt architektoniczny, ale miasto na pierwszy rzut oka sprawia bardzo pozytywne wrażenie – jest czysto i bardzo dużo zieleni.
Nawet nie ma aż tylu żołnierzy (a przynajmniej nie tylu, ilu byśmy sobie wyobrazili). O napiętej sytuacji politycznej tych ziemi świadczy jedynie ogromna liczba propagandowych banerów i plakatów w militarystycznym stylu. Ale póki co, wciąż jesteśmy tu nielegalu. Lecimy więc do MSZ, znajdującego się w niewielkiej kamienicy w ścisłym centrum miasta. Cała procedura odbywa się błyskawicznie – wypełniamy druczki, wpłacamy pieniążki, a pan urzędnik mówi, że za 10 minut możemy wrócić po wizy. I faktycznie – dokumenty czekają na nas. Nasza wiza jest ważna 30 dni, a koszt jej wyrobienia to tylko 3 tys. ormiańskich drachm (AMD), czyli ok. 24 złote od osoby. I szczęśliwie w Karabachu zdają sobie sprawę z tego, że ich pieczątka w paszporcie może nam w przyszłości przyspożyć problemów, wiza jest więc wystawiana na osobnej karteczce.
Po zalegalizowaniu pobytu udajemy się na krótki spacer i obiad w miejcowej restauracji, położonej na tej samej ulicy co ministerstwo, 2 minuty spacerkiem za hotelem Europa. Nie pamiętamy nazwy, ale jedzenie tanie i pyszne – niech za wskazówkę służy wam, że lokal znajduje się po sąsiedzku z pizzerią. Po skończonym posiłku ruszamy dalej.
Wyjeżdżamy ze stolicy i kierujemy się na północ, ale zatrzymujemy się jeszcze na przedmieściach. To tu na niewielkim wzniesieniu znajduje się najczęściej fotografowany symbol Karabachu, czyli… pomnik Babci i Dziadka, który miejscowi nazywają zdrobniale „tatik papik”. Specyficzny monument został wyrzeźbiony w 1967 roku i oczywiście jest kolejną kością niezgody między Armenią i Azerbejdżanem. Apogeum tego konfliktu miało miejsce podczas konkursu Eurowizji w 2009 roku. No tak – gdzieżby indziej niż na najbardziej upolitycznionej imprezie muzycznej świata. Co się właściwie stało? Ano – poszło o to, że przed występem reprezentanta Armenii wyemitowano film prezentujący najpiękniejsze zabytki tego kraju i wśród nich znalazł się oczywiście ten pomnik. Azerbejdżan szybko zaprotestował, ponieważ formalnie Górski Karabach wciąż należy do tego kraju. W efekcie pomnik został usunięty z filmiku przed finałowym występem w konkursie Eurowizji. To zaś wnerwiło Ormian, którzy nie mieli zamiaru odpuszczać. Zdjęcia pomnika zostały więc umieszczone w telewizyjnym studio w Erywaniu, z którym łączono się w czasie głosowania poszczególnych krajów. Miejsce jest bardzo malownicze, ale musimy ruszać dalej. Do Gandzasar, czyli chyba najpiękniejszego zabytku Karabachu. Pięknie położony na wzgórzu obiekt (ok. 50 km na północ od Stepankert) został wybudowany między X a XIII wiekem i jest siedzibą głowy miejscowego kościoła. Z monastyru zobaczycie wspaniały widok na okoliczne góry, a w katedrze znajdują się relikwie św. Jana Chrzciciela.
Gandzasar jest bardzo ciekawym miejscem, ale warto też na chwilę zatrzymać się w Vank – niewielkiej wiosce położonej u podnóża klasztoru. Na pierwszy rzut oka jest to bardzo niepozorne miejsce, jednak jak to często bywa – pozory mogą mylić. Bo to prawdopodobnie największe nagromadzenie atrakcji w tej samozwańczej republice. Z punktu widzenia turysty najciekawsze są… płoty w samym centrum wioski. Co w nich ciekawego? Są one w całości obwieszone kilkuset azerskimi tablicami rejestracyjnymi z Agdam – kompletnie zrujnowanego przez Ormian w czasie wojny azerskiego miasta, które Armenia zajęła w 1993 roku. Po zajęciu miasta Ormianie zebrali stare tablice i w ten sposób – jako symbol swojej dominacji nad tymi terenami – upiększyli swoją ulicę.
Tuż obok znajduje się „dzieło” współczesnej architektury, czyli tryskający luksusem hotel Eclectica. Zbudowany przez armeńskiego biznesmena Levona Hairapetyana hotel przypomina ogromny statek, skąd wziął się jego pseudonim, czyli Titanic. W środku nie byliśmy, ale opisy i zdjęcia na stronie wskazują na to, że mamy do czynienia z dość luksusowym przybytkiem, a ceny nie są jakoś szczególnie zabójcze (dwójka za 25 tys. AMD, czyli ok. 200 złotych). Jeśli więc ujmie was Karabach, można się tu zatrzymać. Tym bardziej, że to nie wszystkie atrakcje – tuż obok hotelu znajduje się kaskadowy wodospad i jedyny na terenie samozwańczej republiki ogród zoologiczny. A ciut dalej znajduje się słynna jaskinia, która wygląda jak paszcza lwa. Polecamy z całego serca.
Mało atrakcji? To co powiecie na to, że wioska nosi wśród miejscowych przydomek „Formula 2”. O tym, skąd pochodzi, możecie przekonać się jesienią, gdy w Vank odbywa się tradycyjny wyścig… na osłach, rzekomo słynny na cały Karabach.
Tak się zasiedzieliśmy w Vank, że szybko musieliśmy wracać. Ruszyliśmy dalej na północ, a naszym celem było Vardemis, już na terenie Armenii – ponad 140 kilometrów drogi. Z powodu późnej pory niestety musieliśmy odpuścić znajdujący się po drodze monastyr Dadivank. Tu kolejna wskazówka – za Dadivank stan nawierzchni staje się bardzo kiepski, jedziemy pod górę, a droga nie jest oświetlona. Z tego powodu warto zaplanować powrót do Armenii tak, żeby nie odbywał się on w nocy, nie jest to bowiem zbyt przyjemne doświadczenie.
Reasumując: całkiem ciekawy ten Karabach. Jeśli jesteście akurat w Armenii i wiecie, że jest tam akurat spokojnie, możecie śmiało wybierać się w te strony.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
7 komentarzy
Pingback:
Barbara
Hej, bardzo fajna i konkretne relacja, dzięki. Jechaliście do G. Karabachu wynajętym samochodem? Jest z tym jakiś problem w Armenii?
weekendowi
Tak, jechaliśmy wynajętym samochodem, ale wynajmowaliśmy w lokalnej wypożyczalni. Podejrzewamy, że nie ma też problemu w wypożyczalniach brandowych (typu Hertz czy Sixt), ale nie mamy 100-procentowej pewności.
Pingback:
Pingback:
Mirek
Bardzo ładny opis. Tak to jest, że większość miejsc, które uważana są za "niebezpieczne", w rzeczywistości, zachowując oczywiście jakąś ostrożność, są ciekawe i w miarę bezpieczne.
weekendowi
Dokładnie. Pozdrawiamy I&M