Warning: file_exists(): open_basedir restriction in effect. File(core/post-comments) is not within the allowed path(s): (/home/weekendowi/domains/weekendowi.pl:/tmp:/var/tmp:/home/weekendowi/.tmp:/home/weekendowi/.php:/usr/local/php:/opt/alt:/etc/pki) in /home/weekendowi/domains/weekendowi.pl/public_html/wp-includes/blocks.php on line 532
Erywań: 13 miejsc, dla których warto dać się uwieść stolicy Armenii - weekendowi.pl
Azja

Erywań: 13 miejsc, dla których warto dać się uwieść stolicy Armenii

Gdybyśmy mieli najkrócej zdefiniować Armenię, napisalibyśmy krótko: Równie urokliwa jak Gruzja, tylko turystów mniej. I lepszy (a właściwie – najlepszy) Koniak. A do tego Erywań – wisienka na torcie i miejsce, w którym koniecznie musicie spędzić trochę czasu przy okazji  waszej eskapady do tego kraju. Dlaczego?

LOT lata tutaj z Warszawy 4 razy w tygodniu. Niestety, o wybitnie niewyjściowych godzinach. W związku z tym warto pewnie rozważyć przekimanie się chwilkę na lotnisku, kiedy już dotrzecie tam o 3 w środku nocy. Można też tak jak my, na kompletnie ułańskiej szarży wsiąść do busika, podjechać do hotelu i zdziwić się, że nasz pokój nie jest jeszcze gotowy 😀

A skoro niegotowy, to lecimy na spacer, eksplorować Erywań. Na szczęście znajdujemy się w ścisłym centrum, blisko reprezentacyjnej ulicy Abovyan. Pierwsze wrażenie z miasta jest takie, że bardzo bolą mnie plecy, bo Helka stwierdziła, że bolą ją nogi i trzeba ją ponieść. No to spacerujemy sobie, w poszukiwaniu kantoru i sklepu. I przyznać trzeba, że ładny nawet ten deptak i jest kilka przyjemnych miejsc, na przykład kino Moskwa z fajnym skwerkiem.

Chwilę dalej znajdujemy „całodobowego”. W tym miejscu pozwolimy sobie na drobną spożywczą refleksję: gdybyśmy mieli przenieść cokolwiek z Armenii do Polski byłyby to lawasze, czyli ten ichni chlebek (ale nie ten cieniutki, tylko w grubszej odmianie, wyglądającej z daleka jak hiszpańska szynka :D) no i butelkowany kompot. Jak to się stało, że ten szlachetny napój został zapomniany w Polsce? W Armenii to powszechny napitek, dostępny w szeregu form, smaków i naprawdę smaczny. Po zakupach ruszyliśmy na plac Republiki, nad którym powoli zaczął witać nas wschód słońca. I jest to pierwsze, dość oczywiste miejsce na liście tych, które warto odwiedzić w stolicy Armenii. To tu znajdują się główne urzędy, siedziba władz. I tu odbywają się główne uroczystości. Plac jest godny uwagi ze względu na swoją wyjątkowość: otaczają go specyficzne, monumentalne budynki wykonane niby w neoklasycystycznym stylu, ale to taki trochę socrealizm pomieszanym z lokalnym kolorytem.
Tym, co wyróżnia ten plac (oprócz tańczących fontann. Poważnie, jest jakieś miasto, które jeszce ich nie ma? Sorry, Barcelono, kiedyś byłaś wyjątkowa) jest kolor i budulec, z którego wykonano budynki. To różowy i żółty tuf, czyli skamieniały wulkaniczny popiół, z którego od wieków budowano świątynie, pałace czy domy. Będąc już przy samym placu warto wybrać się do Muzeum Historii Armenii i szczególną uwagę poświęcić starożytnej części wystawy – w końcu mamy do czynienia z najstarszym chrześcijańśkim państwem świata.

Za zwiedzanie zabraliśmy się jednak później, bo nasz pierwszy kontakt z placem miał miejsce w sobotę o 6 rano. Udaliśmy się więc w niemnej reprezentacyjną w stosunku do Abovian ulicę Amiryan. I po chwili znaleźliśmy naszą Arkę Noego – całodobowy kebab. Wparowując do sklepu wyrwaliśmy z letargu młodocionego kuchcika, który oddawał się słodkiej dzrzemce, a tu się jacyś obcy napataczają. Ale chociaż dali trochę zarobić – 2 kebsy, 1 szaszłyk i herbatę o smaku dębu zmieszanego z gałką muszkatołową cała wycieczka byłą już posilona i w spokoju wegetowała sobie w pełnej symbiozie z kuchcikiem. Po krótkiej drzemce udaliśmy się do hostelu, z którego pokierowano nas do naszego mieszkania. Adres całkiem fajny, bo Tumanyan to główna ulica stolicy. Kamienica też niczego sobie, choć jej otoczenie w podwórku już takie sobie. Nic dziwnego, że tuż przy niej stoi dwóch policjantów.

– Tu jest w ogóle bezpiecznie? – rzucam do naszego człowieka z hostelu, który prowadzi nas do mieszkania, wskazując na mundurowych.
– Kochany, to najbezpieczniejszy adres w mieście. Dwa piętra nad wami mieszka minister do spraw policji, więc w bloku i okolicy macie ochronę 24 godziny na dobę – śmieje się w odpowiedzi.

No, tak to można mieszkać, a i mieszkanie okazało się przytulne i przestronne (choć telewizor nie działał, nad czym ubolewał senior wyprawy, no i pod koniec popsuł się prysznic, nad czym ubolewała reszta uczestników). Uroki lokum nie mogły nas jednak zatrzymać, bo Erywań wzywał. Szybko ruszyliśmy więc w dalszą podróż, którą przedstawimy wam już w bardziej konwencjonalny sposób.

2. Drugim reprezentacyjnym skwerem Erywania jest Plac Wolności, otaczający operę. Na pierwszy rzut oka wylany betonem duży skwer otaczający budynek Opery „nie wygląda”, ale jak się nad tym zastanowić, to lepszy beton niż kostka brukowa. Plac jest bowiem od dawna miejscem, w którym odbywają się wszelkie demonstracje, manifestacje i protesty.
Lista tych protestów jest bardzo długa, bo i Ormianie to taki naród, który (trochę generalizując) swój honor ma i odpuszczać nie lubi (że wspomnimy tu tylko temat Górskiego Karabachu). Sami więc widzicie, że lepszy wylany beton niż łatwowyrywalna kostka brukowa. Tym bardziej, że Ormianie już tak się przyzwyczaili do placu jako miejsca swoich harcy, że jak ktoś chciał im plac na chwilę zabrać, to oczywiście zaczęli protestować. A było to w 2008 roku, gdy rząd postanowił zamknąć go na jakiś czas, by ulżyć brakowi miejsc parkingowych w centrum i zbudować parking podziemnych. Co na to opozycja? Oczywiście, uznała to za zamach na wolności obywatelskie i urządziła wielki protest. Ostatecznie parking udało się jakoś tam zbudować, a sam plac wrócił do świata żywych w 2010 roku. I w tych wolnych chwilach, kiedy akurat nikt tam nie protestuje, jest miejscem spotkań, głównie młodych ludzi. Tym bardziej, że dookoła aż roi się od modnych, trochę hipsterskich kafejek, w których ceny… Powiedzmy, że o ile w Armenii generalnie jest dość tanio, to akurat tam raczej spiskowcy planujący antysystemowy przewrót i powrót do dyktatury proletariatu raczej nie spotykają się na podwójnej latte z kozim mlekiem.

3. Pewnym jest, że w czasie wizyty w Armenii trzeba jeść, a gdzie jak gdzie, ale akurat w Armenii nakarmią was bardzo dobrze. Czy coś polecamy? Tak, chociaż postanowiliśmy nie kombinować. Nasz wybór padł na restaurację Karas, znajdującą się przy głównej ulicy Tumanyan bardzo blisko opery. Czemu? Bo w środku było sporo ludzi, do tego duże oczojebne czerwone logo i wielki napis po angielsku „National Food Chain”.
Choć brzmi to trochę jak kaukazka odmiana McDonald'sa to lokal naprawdę trzyma poziom. Bardzo rozbudowana karta, pyszne przystawki (dolma mega!), no i jest naprawdę tanio. I koniecznie zamówcie kompot! Albo piwo – jak jest ciepło, a piwo dobrze zmrożone, to nawet da się wypić. ALE…Karas Karasowi nierówny. Byliśmy 2 razy w dwóch różnych lokalach i ten lokal na Tumanyan był super, ale już ten drugi (nie pamiętam nazwy ulicy też gdzieś w centrum) już był tylko poprawny. Dalej spoko, ale sami wiecie 😀

4. Fajnie w ogóle przejść się uliczką Tumanyana do samego końca, gdzie znajduje się muzeum jego imienia. Ładnie wygląda, ale nie wchodziliśmy – w końcu to taki ormiański Mickiewicz, więc z naszego punktu widzenia nic ciekawego. Za to przed muzeum znajduje się ławeczka, z której rozpościera się fajny widok na aleję i mieniącą się w oddali różnymi kolorami wieżę telewizyjną. I jest to z pewnością dobre miejsce na obalenie szampana albo lemoniady. Albo jednego i drugiego. Prawda, Kochanie?;)

5. I jeszcze wracając do budynku opery to taka mała ciekawostka. Bo oprócz opery jest to też siedziba miejscowego baletu. A tuż obok placu i budynku opery jest jeszcze niepozorny stawik. I wiecie jak go nazwali? Jezioro Łabędzie! Genialne, co? A w środku nie ma nawet jednego łabędzia 😀

6. Erywań ma parę dziwnych zakątków, ale najdziwniejsze są zdecydowanie Kaskady. Jak je opisać? Według projektu miał to być wspaniały ogród urządzony wzdłuż majestatycznych schodów, po których kaskadowo spływalby na dół strumyk wody. W środku zaś miały znajdować się muzea i inne instytucje kulturalne. Tyle, że…jak to często bywa z dużymi inwestycjami rozpoczętymi za komuny, nie udało się jej dokończyć. I stan ten trwa do dzisiaj – choć wewnątrz kaskad znajduje się bardzo ciekawe muzeum sztuki, to sama inwestycja jest niedorobiona.
Choć oczywiście wieńczącą Kaskadę Iglicę 50-lecia, zbudowaną na cześć 50-lecia radzieckiej Armenii, udało się zbudować. Tak czy inaczej – warto wspiąć się na górę, choć to w sumie aż 572 stopnie i dobre 300 metrów wysokości. To znaczy inaczej – warto wejść wtedy, jeśli akurat w oddali widać górę Ararat. Wiecie, to święta góra Ormian, gdzie wedug Biblii ma się znajdować mityczna Arka Noego. Ararat jest wszędzie – tak nazywa się piwo, najlepszy koniak, najlepsza drużyna piłkarska, podobizna góry znajduje się na godle i jest głównym symbolem Armenii. No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że góra leży po tureckiej stronie. Ale tylko dodaje smaczku i tej tęsknoty, bo Ararat jest tak blisko, na wyciągnięcie ręki, a jednak niedostępny. Sama wędrówka na szczyt kaskad jest dość męcząca, ale warto podjąć ten trud, bo widoki są bardzo przyjemne. No i przed wspinaczką koniecznie się posilcie…
7. …nie będzie to trudne, bo wzdłuż skweru Tamanyana znajduje się największe zagłębie fajnych restauracji i knajpek. Owszem, nie jest tu bardzo „lokalnie”, a trochę jakby „po europejsku”, ale to cholernie przyjemne miejsca na poranną kawkę czy popołudniowo-wieczorne piwko. Z miejsc, które testowaliśmy w tej okolicy, polecamy Malocco Cafe (bardzo fajne, klimatyczne wnętrze) i Hemingway Pub.

8. No dobra, ale wróćmy do Kaskady. Komu uda się wspiąć na samą górę, powinien udać się kilkaset metrów w prawo, do pobliskiego Parku Zwycięstwa. Znajduje się tam fantastyczne, oldskulowe wesołe miasteczko. A tuż za nim kolejna gratka dla historyków, czyli pomnik Matki Armenii.
Nie jest tak monumentalna jak Matka Ukraina, dumnie wznosząca do góry miecz tuż nad Dnieprem. I pewnie trochę mniej szpetna od Matki Gruzji w Tbilisi, choć nie ma się czym chwalić, bo nie jest to dzieło najwyższej próby. 22-metrowy pomnik powstał w 1967 roku, a matka, mająca symbolizować siłę i jedność Ormian zastąpiła na cokole poczciwego Józefa Stalina, który górował nad miastem od 1950 do 1962 roku. Obok pomnika znajduje się muzeum militariów, w którym lwia część pamiątek poświęcona jest, a jakże, historii sporu o Górski Karabach.

9. Pozycją obowiązkową podczas Waszej wizyty w Erywaniu powinno być oczywiście wzgórze Cicernakaberd, na którym znajduje się symboliczny pomnik mający upamiętniać ludobójstwo Ormian, w wyniku którego naród ten omal nie zniknął z powierzchni ziemi. W latach 1915-1917 w Imperium Osmańskim brutalnie wymordowano 1,5 mln ludzi i choć jest to jedna z najlepiej udokumentowanych bestialskich masowych zbrodni, to Turcja od ponad stu lat nie chce przyznać się do tej bezmyślnej masakry. Oddanie hołdu pomordowanym, stanięcie przy wiecznym ogniu i złożenie tam symbolicznego kwiatka powinno być obowiązkiem każdego turysty. Podobnie jak wizyta w podziemnym muzeum, w którym możemy się dowiedzieć, co dokładnie stało się w tym czasie.
Przy tej okazji jeszcze chwilka o publicznym transporcie. Mają tu metro, ale nie korzystaliśmy. Praktycznie wszystkie najciekawsze miejsca w Erywaniu znajdują się w obrębie krótszego lub dłuszego spaceru, a jeśli już trzeba gdzieś dojechać, to najlepiej taksówką. Nie są one drogie – z Tumanyan do memoriału ormiańskiej zagłady zapłaciliśmy 1000 ormiańskich pieniążków, czyli ok. 8 złotych.
10. Ale już ze wzgórza lepiej wracać na piechotę. Idąc w stronę stadionu Hrazdan. Przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: Jeśli jesteście tam w miarę wcześnie, załapiecie się na targ położony nieopodal stadionu i zaopatrzysz się np. w świeże warzywa i owoce. Drugim jest nietypowy pomnik, który przedstawia… drużynę piłkarską. I to nie byle jaką, bo to ormiański odpowiednik „Orłów Górskiego”, czyli piłkarze Araratu Erywań z 1973 roku. To legendarny rok dla ormiańskiej piłki, który wspomina się tak jak u nas remis na Wembley. Wtedy to bowiem chłopcy z Erywania zdobyli mistrzostwo Związku Radzieckiego w piłce nożnej i dorzucili do tego Puchar ZSRR. Sukces ten miał oczywiście wymiar nie tylko sportowy, ale i polityczny, bo to był jednak jedyny raz w historii, gdy klubik z małej sowieckiej republiki w pokonanym polu zostawił większe i bardziej znane ekipy z Moskwy, Leningradu czy Kijowa. Fajna sprawa, nie tylko dla fanów piłki nożnej. A zaraz za rogiem znajduje się kolejna atrakcja…

11. …czyli fabryka koniaku, najbardziej znanego i znamienitego trunku w tym kraju. Jak się nazywa? Oczywiście, że Ararat. W samej fabryce działa sklep firmowy i muzeum, w którym można się zapoznać z tym, jak robi się koniak i innymi ciekawostkami na jego temat. Wstęp tylko w grupach zorganizowanych z przewonikiem, który oprowadza po ormiańsku, angielsku albo rosyjsku.
Dobrze zawczasu sprawdzić rozkład, aby trafić na grupę w „swoim” języku. Zwiedzanie razem z degustacją trzech rodzajów koniaku trwa nieco poniżej godzinki. Czy warto się wybrać? Trudno powiedzieć – z jednej strony bilet kosztuje ponad 40 zł od osoby. To zaś oznacza, że dokładając odrobinkę możecie już zakupić solidną flaszkę 5-letniego Ararata i poraczyć się nią z przyjaciółmi. Samo oprowadzanie jest dość sztampowe – miła pani prowadzi po kilku salkach i opowiada, jak i co się robi. Czujesz się prawie jak Connan O'Brien w fabryce Guinnessa. Jeśli nie mieliście okazji obejrzeć, to polecam – świetny skecz.

Hajlajtem jest sala pełna beczek. Zgodnie z tradycją każdy celebryta i możny tego świata, który odwiedza Armenię (a przy okazji i fabrykę, w końcu to symbol kraju) otrzymuje symboliczną beczkę, która jest „deponowana” w specjalnej sali. Oczywiście, w każdej chwili taki VIP może tu wrócić i napić się ze swojej beczki. I z nieoficjalnych acz pewnych źródeł wynika, że wrócił się tylko Aleksander Kwaśniewski. Nie no, żarty.
Acz faktem jest, że w sali każdy z „naszych” prezydentów ma swoją beczkę. Humoresek jest tu zresztą jeszcze więcej – na środku stoi bowiem największa beczka, którą zgodnie z wygragerowanym napisem, otworzy się, gdy skończy się konflikt z Azerbejdżanem o Górski Karabach. Baryłka ma więc potencjał, by stać się najdłużej leżakującym koniakiem w dziejach. 
Najlepszą lekcją z wizyty w fabryce była degustacja, z której wyciągnęliśmy następujący wniosek: o ile koniak 5-letni smakował nam całkiem nieźle, to w konfrontacji z 10-letnim Araratem nuta smakowa wybrzmiewała już jak przysłowiowe siki Weroniki. I teraz już wiem, że jeśli będziemy kiedyś zanabywać drogą kupna koniaczek (co wątpliwe, bo w Polsce Ararat ma dość zaporowe ceny), to nie będziemy oszczędzali i kupimy raczej starszy rocznik.

12. Jeśli będziecie mieli odrobinę więcej czasu, warto wybrać się na obrzeża miasta, gdzie znajdują się ruiny starożytnej twierdzy Erebuni.

13. Koniecznie musicie też wykroić kilkanaście minut na odwiedzenie ruin katedry w Zwartnoc, czyli w miejscowości, w której znajduje się lotnisko. Katedra została zbudowana w VII wieku i została wpisana na listę UNESCO. Ogromny i piękny budynek (wybudowany z różowego kamienia wulkanicznego) został zrujnowany w czasie trzęsienia ziemi w 930 roku i od tej pory nie próbowano jej odbudować. Mimo to pośród ruin zachowało się wiele elementów świątyni, np. elementy kopuły czy kolumny. Warto się tam wybrać.

Reasumując, Erywań to bardzo przyjemne miasto. Próbując je zdefiniować jednym zdaniem, napisałbym chyba, ze to taka wybuchowa mieszanka. Miasto kipi energią młodych ludzi, a architektonicznie jest miksem świetnie utrzymanego socrealu, nowobogackiego bizancjum (ale nie tak rażącego w oczy jak w innych stolicach byłych sowieckich republik) i pięknych, historycznych kamienic. 
Warto nadmienić, że Erywań ma jeszcze kilka fajnych miejsc, np. błękitny meczet przy ul. Mashtots, do którego warto zajść choćby po to, by odpocząć. Naprawdę, w hałaśliwym centrum to miejsce jest prawdziwą oazą spokoju. A praktycznie po drugiej stronie ulicy znajduje się Pak Shuka, czyli najbardziej znana hala targowa w Erywaniu. Na zewnątrz prezentuje się bardzo efektownie, w środku robi już mniejsze wrażenie, gdyż znajduje się tam tradycyjny supermarket.

PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!  

Jesteśmy podróżniczą rodziną. Poznaliśmy się w 2007 r. i od razu okazało się, że podróże to jedna z naszych wspólnych pasji. I tak jeździmy razem przez życie. W 2011 r. wzięliśmy ślub, a od sierpnia 2013 r. dołączyła do nas Helenka. Nasza kochana córka od razu złapała podróżniczego bakcyla. Ale nie mogło być inaczej – już w brzuchu mamy zwiedzała m.in. Izrael i Islandię, a pierwszą świadomą podróż – samochodowy trip po Bałkanach – zaliczyła mając 12 tygodni. Obecnie jest nas czwórka do zespołu dołączyła druga córka Idalia.

20 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *