Kraj Basków: niezwykły skrawek kontynentalnej Europy
Niby część Hiszpanii, ale jednak na każdym kroku czuć jej odmienność. Kiedyś na czołówkach wiadomości z powodu fali terroru, od niedawna oaza spokoju, która swój separatyzm wyznaje w unikalny, pozbawiony przemocy sposób. Zachwycając przy tym wspaniałą architekturą, kuchnią i kulturą – Kraj Basków.
Kraj Basków w powszechnej świadomości zawsze stawiany jest trochę na równi z Katalonią – w obu przypadkach mamy do czynienia z odrębną kulturą, językiem i pragnieniem separatyzmu, pokazania swojej odrębności od reszty Hiszpanii i dążeniem do jej odłączenia. Pragnienie to przyjmuje różne, często brutalne formy: przez lata o Kraju Basków było głośno głównie w kontekście kolejnych zamachów terrorystycznych organizowanych przez ETA. Dzisiaj symbole organizacji można znaleźć gdzieniegdzie na ulicach głównych miast Baskonii, ale co do zasady panuje tu spokój. Choć jest to stan względnie świeży, bo ETA wyrzekła się przemocy ledwie w 2011 roku.
Czy jesteśmy szczęśliwi? Jesteśmy wyczerpani i pozostajemy w procesie rozminowywania. Ale pojednanie zachodzi znacznie szybciej niż podejrzewaliśmy. Także dlatego, że przeglądamy się w lustrze Katalonii – komentowała w 2019 roku na łamach „Financial Timesa” Laura Mintegi, pisarka i nauczycielka akademicka.
Bo jednak to w Katalonii jest w ostatnich latach goręcej. Szczególnie od 2017 roku, gdy lokalne władze proklamowały Republikę Katalonii i rozpisały referendum, doprowadzając do najpoważniejszego kryzysu konstytucyjnego od lat. I eskalacji napięcia, które mimo upływu lat nie słabnie. Tymczasem w Kraju Basków ostatni mocno niepodległościowy zryw miał miejsce w 2005 roku, gdy PNV (Nacjonalistyczna Partia Basków) zaproponowała stworzenie niezależnego państwa Basków w ramach ścisłego związku z Hiszpanii. Gdy rząd w Madrycie sprzeciwił się tym planom, PNV wycofała się z tego pomysłu.
– Nie zrobiliśmy kroku w tył, po prostu się zatrzymaliśmy. Wpadliśmy między dwa impulsy: tego, co podpowiadały nam nasze serca, czyli niepodległego państwa i tego, co podpowiada nam głowa, co jest w danej chwili realistyczne – mówi Andoni Ortuzar, przewodniczący PNV.
Z pewnością jednym z kluczy do pokoju jest fakt, że Baskowie cieszą się głęboką autonomią.
– Przeciętny Bask napotyka na swojej drodze hiszpański rząd trzy razy w życiu: gdy potrzebuje uzyskać prawo jazdy, paszport lub prawo do emerytury. Wszystko inne zapewniają baskijskie instytucje – dodaje Ortuzar.
Z rzeczy najmniej ważnych najważniejsza
Oczywiście, jest daleko idącą generalizacją pisanie, że Baskowie się zasymilowali ani też, że porzucili plany niepodległościowe, nie ulega jednak wątpliwości, że sami stworzyli mechanizmy, które pozwalają im utrzymać w ryzach własną kulturową odrębność. I widać to właściwie na każdym kroku, a chyba najlepszym, najbardziej przemawiającym do wyobraźni przykładem jest piłka nożna. Czyli „rzecz najważniejsza ze wszystkich rzeczy nieważnych”, które to słowa przypisuje się Janowi Pawłowi II. Szczególnie mocno te słowa widać w Bilbao, gdzie czuć, że całe miasto kręci się wokół Athletic, czyli miejscowego oczka w głowie.
I trzeba przyznać, że jest to prawdziwy fenomen, być może ostatni bastion romantyzmu we współczesnym futbolu. W świecie rozpuszczonych gwiazdeczek i wielomilionowych kontraktów miejscowy klub pozostaje bowiem wierny swojej, ustalonej w 1912 roku filozofii zwanej „canterra”. W jej myśl piłkarzami klubu mogą być tylko osoby pochodzące z Kraju Basków, najlepiej wychowani w miejscowej akademii, a jakiekolwiek transfery obcokrajowców (ale nie tylko, bo reguła dotyczy też piłkarzy z innych części Hiszpanii) są zabronione. Tworzy to nierozerwalne poczucie więzi miejscowych z ich lokalną dumą i… wcale negatywnie nie wpływa na wyniki pierwszej drużyny. Owszem, piłkarze miejscowego Athletic po raz ostatni byli mistrzami w latach 80-tych XX wieku (2 ze swoich 8 tytułów mistrzowskich zdobyli w latach 1983 i 1984), ale jednocześnie są jedną z tylko trzech drużyn w Hiszpanii (obok słynnych Realu Madryt i FC Barcelona), które nigdy nie spadły z najwyższej klasy rozgrywkowej.
To oddanie miejscowych widać dokładnie na nowoczesnym stadionie San Mames, który jak najbardziej zasłużył na swój przydomek „La Catedral” i który co mecz wypełnia się kibicami. Swoją drogą, San Mames to tylko jeden z przykładów absolutnie olśniewającej architektury będącej symbolem przemiany miasta w ostatnich kilkudziesięciu latach. Więcej miejsca poświęcimy temu w kolejnym wpisie, ale teraz wspomnijmy tylko, że najlepszym dowodem jest znany na całym świecie zwrot „efekt Bilbao”, do którego osiągnięcia dążą setki miast pragnących zmienić swój wizerunek i charakter.
Wszystkie te zmiany, których symbolem jest wciąż imponujące Muzeum Guggenheima, sprawiły, że Bilbao stało się atrakcją turystyczną. Jednak, co ciekawe, nawet w szczycie sezonu urlopowego, miasto to nie jest zadeptane przez turystów, co z całą pewnością zasługuje na uznanie w świetle problemów, o których mówi się w kontekście takich miast jak Barcelona, Wenecja czy Amsterdam.
Przeciwnie, największą zaletą Bilbao wydaje się to, że życie nie jest tu podporządkowane podróżnym. Przeciwnie, gościnni miejscowi zapraszają turystów do swojego świata, ale nie naginają swoich reguł do przyzwyczajeń gości. Najlepszym tego wyrazem są dziesiątki klimatycznych knajpek na starym mieście, w których miejscowi ramię w ramię z turystami siedzą przy piwku i obłędnie pysznych i niedrogich pintxosach (czyli miejscowej wariacji zapasów, choć pewnie Baskowie obraziliby się na takie porównanie) i dyskutują o życiu. Gdzie owszem, na głównych placach można usłyszeć dziesiątki zagranicznych języków, ale wystarczy przejść kilka ulic, by trafić do miejsca, które od lat żyje własnym życiem i gdzie nic się nie zmienia, tworząc unikatowy klimat.
San Sebastian, czyli różnorodność
Pewnym paradoksem jest też to, że przy tej całej unikalności Kraj Basków to jednak kraina kontrastów. Doskonale widać to w San Sebastian, czyli drugim największym mieście regionu, niezwykle gwarnym i tętniącym życiem. Przede wszystkim dzięki turystom, głównie tym z Francji, którzy przybywają tu, korzystając z bliskiej odległość do granicy obu państw. I tak naprawdę trudno im się dziwić, bo San Sebastian jest piękne: klimatyczne stare miasto, pełne wąskich uliczek, ale przede wszystkim wspaniałe miejskie plaże. Z wyróżniającą się La Concha, uchodzącą za najpiękniejszą miejską plażę na świecie. I trzeba przyznać, że jak najbardziej słusznie, choć za tym nieformalnym tytułem kryją się też oczywiście tłumy plażowiczów w słoneczne dni. Choć tu wyłania się kolejna zaleta San Sebastian, bo dzięki fenomenalnemu położeniu nad Zatoką Biskajską, wybór plaż jest niezwykle bogaty. Wspomnijmy tu tylko o dwóch najpopularniejszych: graniczącą z La Concha, ale znacznie spokojniejszą Ondarretako, czy naszą ulubioną plażą Zurriola – mekką surferów, znajdującą się po drugiej stronie starego miasta. Przy tym wszystkim San Sebastian tętni życiem, choćby dzięki bogatej ofercie imprez i wydarzeń kulturalnych. To nie tylko słynny na całym świecie festiwal filmowy – podczas naszego wyjazdu mieliśmy przyjemność uczestniczyć w corocznym Donostia Jazz Festival.
Spieszcie się zwiedzać Kraj Basków, nim zadepczą go turyści
Widzicie więc, że Kraj Basków w ostatnich latach mocno zyskuje na popularności, a wpływa na to szereg czynników. Dobrym przykładem jest tu choćby turystyka serialowa, w tym przypadku efekt ogromnej popularności serialu „Gry o tron”, na której skorzystał choćby Dubrownik czy Malta. W przypadku Baskonii podobny efekt widzimy w San Juan de Gaztelugatxe, czyli obłędnie wyglądającej skalistej wyspy z urokliwą kaplicą na szczycie, do której prowadzą kręte schody. To właśnie to miejsce „grało” kilka lat temu Smoczą Skałę, czyli słynną siedzibę rodu Targaryenów. I choć od emisji serialu na HBO minęło już kilka dobrych lat, turyści wprost zalali to miejsce. Najlepszy dowód to zderzenie się ze ścianą przy próbie rezerwacji biletu: dostęp na słynną skałę jest limitowany, a turyści muszą kupować miejsca na konkretną godzinę. Efekt? W sezonie wakacyjnym trzeba rezerwować swoje wejście z przynajmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Co oczywiście nie jest zbyt wygodne, ale z drugiej strony, pozwala trzymać w ryzach tłumy turystów. Coś za coś…
Drugim powodem rosnącej popularności Kraju Basków jest to, co mieliśmy okazję obserwować tego lata, czyli gwałtowne ocieplenie klimatu w południowej Europie. Pod koniec lipca z przerażeniem obserwowaliśmy nagłówki mediów, które odnotowały 47 stopni na Sycylii, falę pożarów na Krecie czy rekordowe upały w południowej Hiszpanii. Na tym tle Bilbao i okolice jawiły się jak rajska kraina – spokojne 25-26 stopni, lekki wiatr i nawet sporadyczne opady deszczu nie były w tej sytuacji dla nas dużym problemem. I co ciekawe – ten stały pogodowy trend sprawił, że do północnej części kraju ściągnęła w tym roku na wakacje rekordowa liczba turystów z Hiszpanii, zmęczona upałami u siebie. To też zwiastuje zmianę trendu, o którym głośno mówią przedstawiciele branży turystycznej. Co zakłada? Sezon turystyczny na Costa del Sol czy w Grecji będzie wydłużony, bo turyści coraz częściej wybierają to miejsce jako cel wypoczynku wiosną czy jesienią. Także z uwagi na mniejszy tłok, niższe koszty i…temperatury. W miesiącach wakacyjnych rosła będzie zaś popularność miejsc o umiarkowanym klimacie. Takich jak Skandynawia, kraje Beneluksu czy właśnie północna Hiszpania, do tej pory konsekwentnie omijana przez masowego turystę. Czy to oznacza, że Baskonia zostanie zadeptana przez turystów? Z pewnością nie będzie tak źle. Region ten wciąż nie jest bowiem tak łatwo dostępny, jeśli chodzi o połączenia lotnicze (co może się oczywiście zmienić), a dodatkowym czynnikiem odstraszającym są dość wysokie (przynajmniej w porównaniu z resztą Hiszpanii) ceny noclegów, które sprawiają, że nie jest to miejsce na każdą kieszeń. Co nie oznacza oczywiście, że zniechęcamy do odwiedzenia tego wspaniałego regionu. Jest wręcz przeciwnie. A co warto zobaczyć, będąc w Kraju Basków? O tym opowiemy w następnym odcinku.