Barcelona to nie raj na ziemi. Podróż poślubna z piekła rodem [Część 2]
W poprzednim wpisie o mieście Gaudiego i Pepa Guardioli widzieliście, jak łatwo gubię wątek i wpadam w dygresje. Dlatego dzisiaj obiecuję, że postaram się trzymać poziom i opisywać możliwie najbarwniej naszą podróż. Wróćmy więc do Barcelony, Albo może lepiej za chwilę…
Przez większość zeszłorocznych wakacji wszelkiej maści mniej i bardziej moralne autorytety przekonywały, że nic tak nie wyleczyło Polaków z ich kompleksów i poczucia prowincjonalności jak Euro 2012. Że daliśmy radę, kibicom z zagranicy się podobało, że nie było obciachu (poza polsko-rosyjskimi bójkami, no ale wiadomo, że jak się Polak i Rusek napiją, to bywają czasem nazbyt wyrywni) ani szczególnych organizacyjnych fuszerek. W tym samym tonie wypowiadały się media, hurtowo biorąc na spytki naszych gości z zagranicy. Brali wszystkich bez wyjątku, nawet operatorów z telewizji katarskich czy jemeńskich. Wszystkim zadawano te same pytania o to, jak im się podoba w Polsce czego się spodziewali i czy się pozytywnie rozczarowali (Czy istnieje większy wyraz własnych kompleksów niż zadawanie tego typu pytań?), a przepytywani goście ochoczo podejmowali grę przekonując, że jest super, wódka tania, a kobiety gorące (albo na odwrót). Czyli udało nam się jednak schować te grasujące po ulicach białe niedźwiedzie, jednak jesteśmy w Europie.
Bo kompleksy Polaków wobec Europy Zachodniej, nawet jeśli ukryte, są dość powszechne. Idealizujemy sobie inne kraje i nacje, sami mając o swej ojczyźnie jak najgorsze zdanie. Tymczasem wystarczyłoby w którymkolwiek miejscu przekroczyć Odrę, by zobaczyć, że tam też nie jest idealnie. Narzekasz na korki w Warszawie? Zapraszam do Rzymu – zapewniam, że jeszcze zatęsknisz za zamkniętym tunelem Wisłostrady i powstałe z tego tytułu korki uznasz za płynną jazdę w porównaniu do próby wydostania się rogatkami ze stolicy Włoch późnym popołudniem.
Komunikacja miejska ci się nie podoba? W Rzymie na wielu przystankach nie ma nawet rozkładów jazdy, bo z uwagi na natężenie ruchu sami kierowcy autobusów nie wiedzą, kiedy przyjadą w dane miejsce. Zostają orientacyjne szacunki, że autobus x przyjeżdża co y minut, jednak z mojej pobieżnej obserwacji wynika, że ten schemat to bardziej pobożne życzenia. Albo strajki śmieciarzy i wszechobecny bród i fetor w wielu włoskich miastach, wśród których niechlubnym liderem od lat pozostaje Neapol.
Albo Barcelona, która niby jest urzekająca, ale…no właśnie. Diabeł tkwi w szczegółach.
Gdzie są nasze bagaże?
Nasz wyjazd nie mógł zacząć się gorzej – po wylądowaniu na El Prat okazało się, że nie ma naszych bagaży, a w tej samej sytuacji jest ponad połowa pasażerów z naszego lotu. Na nic zdało się ponad dwugodzinne oczekiwanie przy biurze zaginionych bagaży i długa rozmowa z obsługującym je seniorem, którego angielski można porównać do Manuela z "Hotelu Zacisze" (swoją drogą, on też pochodził z Barcelony).
Nigdy nie wydawało mi się, abym był szczególnie wymagający, ale jednak na jednym z największych lotnisk w Europie mogliby pracować ludzie z choć podstawową znajomością angielskiego. W skrócie dowiedzieliśmy się, że naszych bagaży nie ma w Barcelonie (muchos-kurwa-gracias, senor Holmes), nie wiadomo gdzie są i nie wiadomo, kiedy dolecą do Barcelony. Może już jutro, czyli w sobotę (wtedy przylatywał rejsowy LOT), a może dopiero w poniedziałek (wtedy przylatywał kolejny Wizzair z Warszawy). Mocno komplikowało to nasze plany, bo zgodnie z napiętym grafikiem mieliśmy opuścić Barcelonę w niedzielę wieczorem.
Zrezygnowani daliśmy za wygraną i udaliśmy się na lotniskowy parking odebrać nasze wynajęte auto. Koniec naszego pecha? Raczej początek. Wynajęte auto okazało się być w kilku miejscach porysowane, a ponieważ informacje o uszkodzeniach nie widniały w dostarczonych nam dokumentach, poszliśmy do biura, aby zareklamować samochód. Obsługująca nas pani nie była zbyt chętna, by udać się na parking (wiadomo, piątek wieczór), a gdy w końcu udaje nam się ją przekonać robi minę, jakby robiła nam wielką łaskę. W niczym nam to jednak nie pomaga – na parkingu patrzy na rysy zblazowanym wzrokiem, podnosi kciuk wskazujący w górę i mówi „is ok., go!”. Nie jest to najlepsza rekomendacja, ale cóż było robić. W i tak już zepsutych humorach pakujemy się do auta i ruszamy do centrum, nawet się nie spodziewając, co tam zastaniemy. Że niby nie mogło być gorzej? Oczywiście, że mogło i było…
Obsikany kebab, a potem już z górki…
Pierwsze wrażenie ma podczas zwiedzania nowego kraju czy miasta kolosalne wrażenie i zostawia piętno na reszcie podróży. Ja tak miałem w Rydze, która jest bardzo ładnym, choć chyba dość biednym miastem. Jednak w docenieniu jej uroków przeszkodziły mi i Izie mocna ulewa (jedyny deszczowy dzień w czasie naszego 14-dniowego urlopu) i fatalny camping, który warunkował niezbyt dobrze przespaną nocą. Z kolei pierwsze wrażenia z mojej pierwszej wizyty w Barcelonie w 2005 roku to: upalne lato, wysiadam z pociągu i wychodzę na sam środek Placa Catalunya, skąd od razu wyruszam na Ramblę, a stamtąd w wąskie uliczki Barri Gothic.
Przenieśmy się z powrotem do naszej podróży: Podenerwowani i bez bagażu docieramy do ścisłego centrum, gdzie impreza trwa w najlepsze. Tłumy przechlanych młodych i nie tylko, którzy oczywiście dość swobodnie traktują przepisy ruchu drogowego, niemiłosierny ścisk, brak jakichkolwiek miejsc do parkowania i smród będący połączeniem aromatu spalonego kebaba z zapachem moczu zmieszanego z tym, co wydalasz z siebie po zjedzeniu kebaba. Po kilkunastu minutach udaje nam się znaleźć ulicę, przy której jest nasz hostel. Nawet się zgadza z opisem – do Ramblas jest jakieś 200 metrów, ale ulica, na którą trafiliśmy wygląda mniej więcej tak jak Bratysława w „Eurotrip”.
Voulez-vous coucher avec moi, ce soir?
Brudno, głośno, jakieś zakazane typy, a nade wszystko najmarniej kilkadziesiąt prostytutek i to bynajmniej nie takich młodych i relatywnie atrakcyjnych. Lwią część tej grupy stanowiły panie zapewne dobijające do wieku emerytalnego lub grubo po czterdziestce, które…no właśnie wcale nie starały się jakoś szczególnie zachęcać, a nawet wręcz przeciwnie. Stały więc lub siedziały na chodniku, paliły papierosy, plotkowały z koleżankami po fachu (często krzycząc i mocno przy tym gestykulując), czasem jakaś puściła tylko spojrzenie w stylu: „To co? Do mnie czy do ciebie?”.
"Mister, is universal remote!"
Przedarłszy się przez ich kordon udaliśmy się do recepcji naszego hostelu, gdzie przywitał nas kolejny Manuel nie znający ani słowa po angielsku. Przy pomocy gestykulacji i mowy ciała udało nam się jakoś z nim dogadać i dostać się do naszego pokoju. Pokój jak to w hostelu – bez rewelacji, miał jednak jeden poważny feler – choć był środek nocy, upał na zewnątrz był nieziemski, a klimatyzator odmówił posłuszeństwa i nie chciał się uruchomić. I choć nie jestem co prawda ekspertem od klimatyzacji wydaje mi się, że pewną wskazówkę w rozwikłaniu tej zagadki mógł stanowić fakt, że (Uwaga, będzie lokowanie produktu) klimatyzator był marki Fujitsu, a pilot bodajże LG. Wciąż pełen dobrych chęci acz już lekko zirytowany idę do naszej recepcji, gdzie napotykam kolejnego Manuela, choć ten już jako tako mówi po angielsku. Gdy zdaję mu sprawę z moich klimatyzacyjnych rozterek, ten kiwa ze zrozumieniem głową, bierze ode mnie pilota, po czym rzuca go niedbale do wielkiej szuflady, w której znajduje się kilkadziesiąt innych pilotów od różnych marek. Po chwili sięga do tej samej szuflady, chwilę w niej grzebie i wyciąga…pilot marki Panasonic. Na moją uwagę, że zamienił stryjek siekierkę na kijek, odpowiada spokojnie mniej więcej tak: „No no mister, is universal remote”. Dziś to, że nie oddałem mu tego pilota od razu i poszedłem to sprawdzić, tłumaczę sobie własnym szokiem i postępującym zmęczeniem. Czy pilot zadziałał, spytacie? Jest to pytanie z rodziny retorycznych. Podobne rezultaty przyniosły dwie pozostałe wycieczki na recepcję, aż w końcu machnęliśmy na to ręką.
La Boqueria
Wydawałoby się, że to koniec naszych problemów – nic bardziej mylnego. W tym miejscu dobra rada dla wszystkich udających się na urlop do Hiszpanii samochodem – próba zaparkowana w ścisłym centrum to misja prawie niemożliwa. W Barcelonie większość miejsc parkingowych jest przeznaczona dla miejscowych, obcy mają do dyspozycji znikomą ilość miejsc, które i tak są zajęte. Oczywiście, zawsze można zostawić auto na parkingu podziemnym, jednak koszty takiego rozwiązania.
Wiem, że to miała być krótka dygresja, jednak pozwólcie może jednak, że skończę już w tym wpisie wylewać żółć, by w kolejnych wpisach móc już opiewać piękno samej stolicy Katalonii.
Ostatecznie bagaże odzyskaliśmy dopiero w poniedziałek wieczorem. I choć najszczęśliwszy dzień mojego życia miał miejsce niespełna półtora tygodnia wcześniej, gdy brałem ślub, to nie pamiętam większej euforii u siebie i mojej czcigodnej małżonki niż wtedy, gdy z luku bagażowego wyjechały nasze walizki. Cieszyliśmy się jak dzieci (Kasia rzuciła się na swoją walizkę i zaczęła ją przytulać), ubrani od stóp do głów w akcesoria firmy Carrefour, gdzie nadrabialiśmy niezawinione odzieżowe braki. Oczywiście, złożyliśmy reklamację u Wizzaira domagając się zwrotu kosztów i rekompensaty, jednak firma pozostała głucha na nasz apel. Z czasem o wszystkim zapomnieliśmy i machnęliśmy na nich ręką – niestety, wiele korporacji bezczelnie nie reaguje na zażalenia swoich klientów licząc na to, że ci w końcu odpuszczą. I niestety – często tak się dzieje…
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
7 komentarzy
Pingback:
Pingback:
Pingback:
Zenon
Szczerze współczuję autorowi tych przykrych doświadczeń. Ale tak to jest jak wielu rzeczy przed wyjazdem się nie przemyśli. Kwestię zagubionego bagażu pominę, bo to zdarza się na wszystkich lotniskach, tak samo jak personel nie znający angielskiego. Natomiast wypożyczenie auta i pchanie się do miejsca w którym z góry wiadomo, że jak to w centrum będzie problem z przejazdem, zaparkowaniem itp nie rozumiem. tak samo jak narzekanie na okolicę w której się zarezerwowało nocleg, w dzisiejszych czasach autor nie wie jak wirtualnie przejść sie po interesującej nas okolicy i jak znaleźć opinie?
Pawel M. Kazimierczak
Byłem w Hiszpanii prawie 30 lat temu i wróciłem zdegustowany, między innymi brakiem znajomości języków (ja znam kilka ale bez hiszpańskiego) i ogólnie kiepskim klimatem ’emocjonalnym’, widzę że się niewiele zmieniło poza dodaniem smrodu i bałaganu.
axel
ake glupi opis wycieczki hiszpanie to normalniu fajni ludzie i w dupie maja angielski jak pojechaliscie do nich na wakacje to trzeba bylo sie nauczyc hiszpanskiego a nie udawac wyksztalconych poniekad pamietam ze kiedys jak szedlem rambla o 2 w nocy gdzie juz turystow nie bylo tylko sami narkomani i prostytutki to za I M SORRY o malo wpierdol bym nie dostal ale ogolnie barcelona nie jest zla wiadomo jak sie nie zna miasta to jest gorzej ale z zaparkowaniem ja nie znajduje nawet problemu na plaza de cataluna wiec nie wiem gdzie wy widzieliscie problem a do wizzair to bym nie odpuscil
Tomek
Polecam wszystkim na podróż poślubną czy zaręczyny. To będzie z pewnością dużo lepszy pomysł niż wakacje w All Inclusive w jakimś dużym resorcie. Dopiero jak zobaczyłem to przekonałem się, jak takie miasto może wzmagać chęć ponownego zobaczenia.