
Europo, przestań dokarmiać Woody’ego Allena! Tak będzie lepiej dla wszystkich
Tekst pod takim tytułem w 2008 roku opublikował brytyjski „Guardian”. I choć minęło już 5 lat – jest on nadal aktualny, a wesołe europejskie tournee Allena trwa w najlepsze. Niestety.
John Queenan napisał swój tekst w momencie, gdy Allen miał za sobą swoją największą kasową klapę w historii – jego „Sen Kasandry” w USA nie zarobił nawet miliona dol. Queenan przewidział, że europejskie dzieła Allena nie będą, mówiąc oględnie, najwyższych lotów i dlatego prosił europejskie miasta, by zaprzestały praktyki finansowania filmów znanego reżysera. W zamian za co Allen przyjeżdża i kręci tam swój nowy projekt.
„Moją największą obawą jest to, że Allen będzie kontynuował swój tour po Europie do końca swojego życia, skacząc z jednego kraju do drugiego” – pisze Queenan i zaraz dodaje: „Widzę film Allena w Zagrzebiu, w którym sam reżyser gra serbskiego komika, którego upadającą karierę ożywia poznanie bośniacko-amerykańskiej studentki z wymiany zagranicznej. Albo polski film Woody Allena o przegranym klezmerze, którego karierę ożywia poznanie szalonej pani naukowiec (w tej roli Tina Fey) badającej zaskakujące okoliczności śmierci Chopina. Albo film macedoński opowiadający historię kupca, którego odwiedza duch podający się za Aleksandra Wielkiego” – pisze autor, a ja mam nadzieję, że Allen nigdy nie przeczytał tego tekstu. Pomysły są tyleż absurdalne, co możliwe przez niego do realizacji.
Na razie na szczęście Allen filmu w Polsce nie nakręci, co nie znaczy, że nikt go tu nie chce. Przeciwnie, takie aspiracje zgłasza m.in. Kraków i Toruń. Co na to Allen? Oczywiście, zachwycony, ale za mniej niż 15-20 mln dol. nie ruszy się z fotela w Wilnie/Helsinkach/Wiedniu czy jakimkolwiek innym mieście, w którym akurat będzie pracował.
I właśnie dlatego nie oglądaliśmy „Blue Jasmine”, choć ponoć zbiera niezłe recenzje. I nie obejrzymy, chyba że za jakiś rok-dwa przypadkiem trafimy w telewizji. Nie wiem jak u Izy, ale u mnie Woody Allen ma bana – bo jego ostatnie filmy to w większości tania widokówkowa kaszana. Ale to nie jest największy grzech wielkiego niegdyś reżysera.
Do złośliwego i autoironicznego Allena od dawna miałem słabość – filmy miał co prawda bardzo nierówne, ale póki trzymał się granic administracyjnych Mannhatanu, nie schodziły one poniżej pewnego poziomu. Ale 9 lat temu zaczął kręcić filmy w Europie. Powód był prosty, a nie kryje go nawet sam Allen: „Europejczycy zaczęli finansować moje filmy i to bardzo, bardzo hojnie. A przy tym robią to na moich warunkach: nie wcinają mi się do pracy ani scenariusza, ufają, że będę w stanie opowiedzieć ciekawą historię” – mówił reżyser w ubiegłym roku w rozmowie z „Daily Telegraph”.
Jaki był tego efekt? Pierwsze trzy filmy Allen nakręcił w Londynie i…było tak sobie, ale nie tragicznie. „Wszystko gra” wybitny nie był, ale chociaż zaskoczył, bo po mistrzu inteligenckich komedyjek nikt nie spodziewał się thrillera i to tak dobrego. „Scoop – gorący temat” to lekka komedia kryminalna, którą oglądało się bez fajerwerków, ale przyjemnie i jednym tchem. Ze „Snem Kasandry” było już duuużo gorzej, ale przynajmniej na ekranie fajnie prezentował się duet McGregor-Farrell.
Potem też było źle – „Vicky Cristina Barcelona” to urocza widokówka miasta z piękną muzyką, zdjęciami i wybitnymi kreacjami aktorskimi (minus Scarlett Johannson), ale cała historia jako taka jest co najwyżej średnia. Oddechem świeżego powietrza w filmografii Allena był powrót do Nowego Jorku i „Co nas kręci, co nas podnieca” – to także powrót do filmowego klimatu towarzyszącego reżyserowi 30-40 lat temu.
Film jest sztuką kontrastów, więc po dziele fajnym musiało przyjść beznadziejne – londyńskiemu „Poznasz przystojnego bruneta” nie pomógł Antonio Banderas ani Anthony Hopkins. „O północy w Paryżu” było dość przeciętne – to znów widokówka, a w niej kilka fajnych rólek (Adrien Brody w roli Salvadora Dali i Rachel McAdams – ehh, ją mógłbym oglądać godzinami nawet w roli schowka na szczotki. I mogę, bo moja żona też ją lubi 😉 ), ale film jako taki raczej mdły i przewidywalny.
No i „Zakochani w Rzymie” – gniot nad giotami, którego nie udało mi się nawet obejrzeć do końca. A ja oglądam do końca nawet największe gnioty. Ten film to była taka symboliczna granica, od której powiedziałem Allenowi dość.
Nie obejrzę więc też jego przyszłorocznego projektu, który kręcił na południu Francji z Emmą Stone i Colinem Firthem w rolach głównych. Ani następnego w kolejności, który nakręci zapewne w Sztokholmie.
– Dostaliśmy już finansową ofertę, ale muszę jeszcze wymyślić dobry pomysł. Ale na pewno mi się uda. Kocham Sztokholm. Byłem tu kilka razy prywatnie – mówi Allen i zaraz dodaje, że – uwaga – nie chodzi o pieniądze. – Chcę wymyślić historię, z której wszyscy mieszkańcy Sztokholmu będą dumni. Inaczej to będzie czysta reklama – stwierdzi znany reżyser. I jak przystało na przeciętnego Amerykanina, dodatkowo zapunktował u miejscowych, dodając, że Ingmar Bergman to najlepszy twórca filmowy od czasu wynalezienia kamery.
Urocze, nie? A teraz zamieńcie Bergmana na Wajdę albo Polańskiego, dodajcie zdanie o polskiej wódce i kiełbasie i cały polski naród wpadłby w euforię.
Albo film o Rio de Janeiro – burmistrz miasta otwarcie powiedział, że zapłaci tyle, ile tylko Allen będzie chciał, byle tylko sprowadzić go do Brazylii.
Smutne to, bo już nie tylko Europa chce dokarmiać Allena. Smutne to, bo ten biznesowy model się sprawdza, a filmowe reklamówki znajdują odbiorców. „O północy w Paryżu” zarobił na całym świecie 155 mln dolarów, „Zakochani w Rzymie” – 68 mln dol., a „Vicky Cristina Barcelona” – ok. 96 mln dol. Pewnie, są też wpadki – „Przystojny brunet” zarobił „tylko” 34 mln dol., a „Sen Kasandry” – 21 mln dol., ale summa summarum reżyser i tak wychodzi na swoje. A skoro chętnych nie brakuje, to po co coś zmieniać?
A choćby po to, że lwiej części filmów tego nowego Allena zwyczajnie nie da się oglądać. I może przemawia przeze mnie stary dziad, ale wolę Allena trzymającego się Nowego Jorku.
Bo Nowy Jork ma coś w sobie – wie to Allen, wie to Kominek (którego czytam ostatnio pasjami tylko ze względu na miejsce, w którym aktualnie rezyduje) i wiem to ja. Dla mnie Nowy Jork to największe rozczarowanie – rozczarowanie samym sobą. Bo kiedy kilka lat temu byłem w USA na Work&Travel, na sam koniec trochę sobie postanowiłem pozwiedzać. No i na Nowy Jork przeznaczyłem 3 dni. Tak, dobrze czytacie. 3 dni na Nowy Jork! Wyjeżdżałem zachwycony tym ułamkiem miasta, które zobaczyłem i z poczuciem wielkiego niedosytu. Niedosyt do dziś jest tak wielki, że kiedy kilka miesięcy temu zadzwoniła pani z agencji PR i zaprosiła mnie na wyjazd służbowy do Nowego Jorku na 3 dni, zgodziłem się bez wahania. Pełen euforii zadzwoniłem do małżonki, która szybko ostudziła moje zapędy. „Ale przecież to wypada w majówkę! Przecież wtedy jedziemy na Islandię!” – tak jakoś powiedziała, a wtedy ja spytałem chyba…czy nie moglibyśmy przebukować daty wylotu a jak nie, to czy na tą Islandię mogłaby sama pojechać. Głupie, wiem, zresztą zaraz dostałem za swoje – tylu jobów nie nasłuchałem się od niej już dawno.
Ale wyszło dobrze – do Nowego Jorku pewnie zawitamy niedługo, a wyjazd do Islandii okazał się strzałem w dziesiątkę.
Reasumując: Panie Allen, bardzo się cieszymy, że się Panu u nas podoba. I zapraszamy do nas tak często, jak tylko Panu przyjdzie ochota. Ale filmów niech Pan tu nie kręci. A Wy, europejskie miasta, nie niszczcie jednego z ciekawszych reżyserów XX wieku. I nie dokarmiajcie Woody’ego Allena!
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!

