Barcelona: (niezbyt) krótka historia miłości do miasta [Część 1]
To miała być wymarzona i najeżona atrakcjami podróż poślubna – w 14 dni dookoła Hiszpanii i Portugalii. I rzeczywiście taka była, choć zaczęło się jak u Hitchcocka – od wielkiego wybuchu. A potem nic już nie było takie samo… Ale uprzedzam – w tym wpisie o tym nie przeczytacie. Dziś będzie o wspomnieniach z dzieciństwa, młodzieńczych fantazjach i szaleńczej miłości do pewnego miasta i jego niepowtarzalnego klimatu. Słowem – jedna wielka dygresja.
Na ten wyjazd nastawialiśmy się bardzo mocno: ja, Iza, Kasia i Łukasz. Plan był nad wyraz ambitny – w 14 dni zwiedzić kilkanaście miast, przejeżdżając w sumie ponad 3 tysiące kilometrów i dobrze się przy tym bawić. Że niby ślęczenie w upale po kilka godzin dziennie w aucie nie jest najbardziej romantycznym sposobem spędzenia miodowego miesiąca? Cóż, dopóki nie jesteśmy na tyle zdziadziali, aby całe urlopy spędzać na leżaku wśród tłumów emerytów z Reichu, wolimy aktywnie spędzać nasz wolny czas.
No, tak przynajmniej sądzi większość z nas. I Kasia też. Czasem. Byle nie zaczynać bladym świtem.
Naszą podróż rozpoczęliśmy od lotu do Barcelony, mojej Barcelony… Czemu mojej? Bo odkąd pamiętam, miałem do tego miasta ogromny sentyment. Zaczęło się w wieku 10 lat, gdy Barcelona zorganizowała najbardziej genialne letnie igrzyska olimpijskie, jakie widział świat. Tak sądziłem wtedy, nie mając żadnej skali porównania, tak sądzę i teraz po ponad 20 (właśnie sobie zdałem sprawę, ile minęło czasu…dołujące) latach. Do dziś pamiętam jak chłonąłem jednym tchem relacje telewizyjne, w końcu to była pierwsza świadomie oglądana przeze mnie wielka impreza sportowa.
Pamiętam masę rzeczy:
– znakomitą grę polskich piłkarzy zakończoną pechowo przegranym finałem z Hiszpanią. Pięknie grali, prawie jak teraz – Lewandowski i spółka są już na 65. miejscu na świecie. Co prawda wciąż jesteśmy niżej niż Uzbekistan i Burkina Faso, ale wszystko przed nami.
Swoją drogą, mało kto spodziewałby się tak dobrego wyniku w Barcelonie po druzgocącej klęsce 0:5 z Danią w eliminacjach do igrzysk kilka miesięcy wcześniej. Oprócz łupnia jakiego wtedy dostaliśmy i ciężkiej kontuzji Alka Kłaka zapamiętałem to spotkanie z jeszcze jednego powodu: To był jedyny mecz w czasie mojego dzieciństwa, kiedy bez kłótni i protestów wyłączyłem telewizor i poszedłem grzecznie spać już po pierwszej połowie.
Bo moja cudowna mama powodowana rodzicielską troską strasznie pilnowała, żebyśmy razem z moją siostrą najpóźniej o 21 byli w łóżkach. Wiadomo, trzeba się wyspać na rano do szkoły i na nic zdawały się moje protesty i najbardziej wyrafinowane argumenty, na jakie stać 10-latka: Mamo, przecież to finał PUCHARU UEFA!, mamo, tam gra przecież Roberto Baggio! Mamo, pozwól jeszcze chwilę!
Nigdy nie udało mi się jej przekonać, a z dzisiejszej perspektywy widzę, że była to misja ze wszech miar samobójcza. Bo siostra, z którą w tym czasie dzieliłem pokój, za młodu miała tendencję do bardzo wczesnego kładzenia się spać (gdzieś tak po dobranocce). Nie lubiła przy tym straszliwie dystraktorów w rodzaju włączonego telewizora, czemu dość głośno dawała wyraz, a że siła złego na jednego…
Zrozumcie jednak, że musiałem walczyć o swoje! Bo nikt nie jest w stanie zrozumieć ogromu wstydu i poczucia obciachu, jaki przeżywa 10-latek, gdy na drugi dzień w szkole na długiej przerwie twoi kumple rozprawiają o wczorajszym meczu, a ty…nie wiesz do końca o czym mówią, bo nie miałeś jak sprawdzić wyniku . Bo dziś przeciętny 10-latek szybko włączyłby iPhone'a i oblukał hajlajty na YouTube, a w najgorszym razie sprawdził wynik na Fejsie. A wtedy wyglądało to mniej więcej tak:
– Cześć, jak tam mecz?
– No, super był. A ile się skończyło?
– No to oglądałeś czy nie…?
– Tylko pierwszą połowę.
W tym momencie rozmowa zwykle przestawała się kleić. Oczywiście, można było konfabulować, ale w razie przyłapania na kłamstwie (A owszem, zdarzyło się), poczucie obciachu wzrastało po kilkakroć.
W każdym razie tamtego wieczoru, gdy w Aalborgu ponieśliśmy tak charakterystyczną dla naszego futbolu klęskę, nawet specjalnie nie czekałem na sygnał od mojej mamy i sam grzecznie położyłem się spać. Powód? Już do przerwy przegrywaliśmy 5:0, a że byłem wówczas niezwykle lotny z matematyki (Niestety, moje ścisłe talenta ulotniły się gdzieś pod koniec podstawówki), szybko obliczyłem sobie, ile teoretycznie przegramy po upływie 90 minut. Swoją drogą – wspominałem już, że lubię dygresje? Jeśli ktoś się jeszcze nie pogubił i dalej czyta, to pozdrawiam, jeszcze tylko dwie strony w Wordzie i wyjdziemy na prostą.
Tymczasem wrócę do dygresji poprzedniej, czyli moich wspomnień z igrzysk z Barcelony. Do dziś pamiętam naszych złotych medalistów – dwukrotnego mistrza olimpijskiego w pięcioboju nowoczesnym Arkadiusza Skrzypaszka, który tuż po igrzyskach w wieku 24 lat rzucił sport i zajął się biznesem. Z jednej strony mądra decyzja, bo biznes to jednak pewniejsze źródło zarobku niż niepewna kariera sportowca. Choć z drugiej – patrząc na jego niektóre decyzje biznesowe, może byłoby jednak lepiej, gdyby został przy sporcie?
Ale pamiętam więcej – fenomenalnego Waldemara Legienia, który w finałowej walce popisał się nie lada cwaniactwem i wydymał Francuza tak, jak zwykle obcokrajowcy na wielkich imprezach sportowych dymają Polaków. Widać było, że był ogromnie zmęczony walką i w końcówce, gdy minimalnie prowadził, zaczął bezczelnie grać na czas i symulować kontuzję, czym doszczętnie wyprowadził Francuzinę z równowagi.
Czyli Polak też czasem potrafi. Niestety, częściej nas dymają – o tym przekonałem się oglądając transmisję z zawodów w chodzie sportowym, gdzie nasz eksportowy spacerowicz Robert Korzeniowski pewnie szedł po srebrny medal, jednak tuż przed bramą stadionu olimpijskiego został zdyskwalifikowany. Przysięgam, oglądając te sceny miałem ochotę wyrzucić telewizor przez okno…
Ale takich pięknych barcelońskich wspomnień jest więcej.
Mam wymieniać dalej? Wiem, że nie chcecie, ale skoro już zacząłem… Dobrze wryła mi się też w pamięć 14-letnia niemiecka pływaczka Franziska van Alsmick, która zdobyła na tych igrzyskach bodaj 4 medale i…moje młode niewinne serce, wyrzucając z niego królującą tam dotąd niepodzielnie Cindy Crawford.
Wtedy już od dawna byłem przekonany, że w przyszłości zostanę zawodowym koszykarzem, więc z wypiekami na twarzy oglądałem występy JEDYNEGO Dream Teamu (kolejne amerykańskie składy na wielkie imprezy nie zasługiwały na tę nazwę). To był prawdziwy przywilej oglądać razem Jordana, Birda, Ewinga, Barkleya i Magic Johnson. Słowem: najlepszych koszykarzy świata…i Christiana Laettnera (inside joke).
Ale największe wrażenie na tych igrzyskach zrobiła na mnie atmosfera ceremonii otwarcia i zamknięcia, przepięknie pokazujące katalońską kulturę. Do dziś pamiętam te kolorowe stroje, sardanę, panów grających na tych charakterystycznych podłużnych piszczałkach. No i piosenki, obok kultowej "Barcelony" Freddiego i Monserrat Caballe szczególnie dobrze zapamiętałem "Amigos Para Siempre" w wykonaniu Jose Carrerasa i Sary Brightman, który do dziś często zdarza mi się mruczeć, gdy coś mi się przypomni.
No i ta wspaniała infrastruktura – port olimpijski i obiekty na malowniczym wzgórzu Montjuic. A zwłaszcza świetne odrestaurowany Stadion Olimpijski, który w dobrym stanie utrzymany jest do dnia dzisiejszego. A nie jest to norma na południu Europy, o czym przekonują chociażby Grecy i zdewastowane obiekty w Atenach, gdzie jeszcze 9 lat temu odbywały się igrzyska.
Jako 10-latek postanowiłem więc, że kiedyś muszę Barcelonę odwiedzić i sobie danego słowa dotrzymałem (zaśmierdziało Kominkiem, co nie?). Już nigdy potem żadna impreza sportowa nie wywarła na mnie tak ogromnego wrażenia. A Barcelona okazała się piękniejsza niż sądziłem. Przynajmniej za pierwszym razem. Ale o tym przeczytacie tutaj.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
Jeden komentarz
Pingback: