6 pomysłów i 20 idealnych miejsc w Europie na tanią Majówkę
Żaden Rzym, Praga czy „romantyczny” Paryż, które i tak będą zawalone turystami. Zastanawiasz się, gdzie wyjechać na majówkę? Przedstawiamy zestaw sprawdzonych pomysłów na ciekawe wycieczki w nieco mniej oblegane miejsca, które na pewno cię zainspirują.
1. Czeski Krumlov i południowe Czechy
Lubisz Szwejka, knedliki i piwo? Jak każdy. Ale po co kolejny raz jechać do Pragi? Czeski Krumlow to absolutnie zjawiskowe miasteczko, barokowo-renesansowa perła, którą niektórzy porównują czasem do naszego Kazimierza. Całkiem niesprawiedliwie, bo choć oba miasteczka mają swój urok i są równie naćkane turystami, to jednak w tym przypadku do czeskiego odpowiednika nie mamy nawet startu. Jedyny problem z Krumlowem jest taki, że…leży kompletnie nie po drodze. Bo jakoś tak przywykliśmy do zwiedzania Czech przy okazji podróży na południe Europy: a to po drodze do Austrii na narty albo na wczasy w Chorwacji.
Ale do Krumlova warto wybrać się na osobną wyprawę. Zwłaszcza, że z Warszawy to tylko 8 godzin jazdy samochodem – odległość wynosi 789 kilometrów, a po remontach większość trasy jedzie się elegancką dwupasmówką. Jedziemy więc przez Ostrawę, Brno (jak będziecie mieli chwilę, koniecznie zatrzymajcie się na spacer po starówce), by tuż przed Humpolcem zjechać z autostrady na drogę krajową nr 34, która poprowadzi nas dalej w stronę Krumlova.
Dokładną trasę możecie przetestować tutaj.
Wyjątkowość miasta kryje się w położeniu – Krumlov zbudowano nad Wełtawą, w miejscu gdzie rzeka wije się jak wstążka. Dodatkowo oryginalna średniowieczna i renesansowa zabudowa oparły się wojnom i przetrwały do dzisiaj w niezmienionym kształcie, dzięki czemu mamy okazję oglądać miasto mniej więcej w takiej formie, jak wyglądało kilka wieków temu.
A do tego zamek – na pierwszy rzut oka przypomina trochę Wawel, który razem ze wzgórzem wyrwano z korzeniami przerzucając np. do Sandomierza. Tyle, że ten w Krumlovie jakiś taki bardziej fantazyjny. Zresztą, co tu dużo pisać – w zamkowej fosie żyją niedźwiedzie strzegące historycznej fortecy Rożemberków. Jak można nie chcieć zobaczyć czegoś takiego?
I właśnie od zamku proponujemy zacząć spacer. Zwiedzać wnętrz nie trzeba, bo już samo obejście dziedzińców i ogrodu wraz z postojami przy każdym tarasie widokowym zajmie wam sporo czasu. Ale jeśli chcecie wchodzić do środka (A warto, choćby dla zamkowego teatru – jeśli wierzyć przewodnikom, to jedyny w Europie zachowany barokowy teatr z oryginalną maszynerią z XVIII wieku, m.in. obrotową sceną), to zadbajcie wcześniej o bilety. Bo w Krumlovie nie ma czegoś takiego jak brak sezonu turystycznego – ludzi jest albo dużo albo cholernie dużo, a wejściówki na zamek znikają najszybciej.
W Krumlovie można spędzić cały dzień i nie nudzić się,ale najlepiej robić to albo wczesnym rankiem albo późnym popołudniem (od 16-17), gdy turyści albo kierują się do karczm albo odsypiają wieczorne szaleństwa. Czyli abstynencja? Nic straconego, piwne szaleństwa możecie nadrobić w Czeskich Budziejowicach (jakieś 25 kilometrów od Krumlova) – mieście słynącym z fajnej starówki, jednego z największych rynków w Europie i oczywiście piwa. Nie, nie tego amerykańskiego sikacza, którego nazwa nie jest jednak przypadkowa, bo czeski browar procesuje się o prawa do nazwy z kowbojami z USA już ponad 100 lat. Po raz pierwszy obie strony spotkały się w sądzie w 1911 roku i od tego czasu ta wojna trwa w najlepsze. Przewagę uzyskiwała raz jedna, a raz druga strona, a obecnie wydaje się, że impas zakończy się wprowadzeniem piwnej żelaznej kurtyny – Czesi zarejestrowali już prawo do nazwy w 19 krajach UE i prawdopodobnie zagarną Europę, podczas gdy resztę świata będzie poił amerykański Anheuser – Busch.
Rynek w Czeskich Budziejowicach. Źródło: Czechtourism.com
Oddalony kilka kilometrów od centrum browar można zwiedzać, a zwiedzając – degustować. Pamiętajcie jednak, że browar można zwiedzać w godzinach 9-17 tylko wtedy, jeśli wcześniej zarejestrujecie się przez internet (więcej informacji i formularz znajdziecie tutaj). Zwiedzać można też bez rezerwacji, ale dla takich gości tour organizowany jest tylko o godz. 14 (wyłączając niedziele i poniedziałki, gdy browar jest zamknięty dla zwiedzających).
Ale to nie wszystko – 20 kilometrów za Krumlovem znajdują się Holaszowice – malutka, ale dość klimatyczna wioska z zachowanymi w oryginale fantazyjnymi chałupami utrzymanymi w konwencji tzw. „wiejskiego baroku”.
Ta urocza wioska znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO…
Ciekawe miejsce, które znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO (też będzie zachodzić w głowę, dlaczego). A jeszcze 20 kilometrów dalej w miejscowości Hluboka nad Vltavou znajduje się piękny zamek jakby żywcem wyjęty z wiktoriańskiej Anglii – fantazyjnie zdobiony, z charakterystycznymi wieżyczkami. Ciekawym pomysłem jest też kilkugodzinna wycieczka do nieodległego miasteczka Tabor, w którym dokonał się smutny koniec rewolucji husyckiej w Czechach. Dziś w Taborze można pospacerować po starówce i zwiedzić husyckie muzeum.
2. Zakole Dunaju i Eger
Kochamy Madziarów i to z wzajemnością. Ale Węgry to nie tylko Budapeszt. Dlatego proponujemy wam wypad do mniejszych, ale równie uroczych miast. Na początek Eger, położony tuż przy granicy ze Słowacją. Z Warszawy to 675 kilometrów i choć droga na Słowacji nie jest co prawda najlepsza – wzniesienia, serpentyny i wiraże, to wszystko wynagrodzi wam miasto słynące z Egri Bikaver, czyli Byczej Krwi. To wyborne wino, którym ponoć w 1526 roku miejscowy hrabia poił mieszkańców i obrońców miasta dla dodania im odwagi, gdy gród oblegali Turcy. I poił skutecznie, bo pokrzepieni obrońcy dali odpór agresorom i miasta nie oddali.
Panorama Egeru z zamkowego wzgórza
Dziś Eger to przyjemne miasteczko z małą i odnowioną starówką, a także oryginalną katedrą z charakterystyczną kolumnadą. Nad miastem góruje zamek, z którego rozciąga się widok na miasto. Jest fajnie, ale gdzie to wino? Po drodze mijamy mały kramik na rynku, ale to właściwie tyle.
Spokojnie, prawdziwy skarb Egeru znajduje się jakieś 3 kilometry od centrum. To Szépasszony, czyli Dolina Pięknej Pani. Znajdziecie w niej kilkadziesiąt wykutych w skale piwniczek, w których dojrzewają beczki z kilkunastoma gatunkami wybornego czerwonego i białego wina (Nie pytajcie o gatunki, nie znam się na tym). Większość piwniczek to jednocześnie restauracje z ogródkami, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by nie zważając na ciskane przez dyżurnego kierowcę przekleństwa zasiąść i podegustować. Po gruntownych testach wybieramy jednak opcję na wynos – znów sprawdziła się nasza stara autorska żywieniowa zasada, że im bardziej obleśna knajpa, tym lepsze produkty oferuje. Po krótkim spacerze udaliśmy się do chyba jedynej pieczary, przy której nie było rozstawionych stolików. Po chwili z pieczary wyłoniła się urocza babuleńka, która ni w ząb nie rozumiała angielskiego, ale w mig skonstatowała, że jesteśmy z Polski, więc z uśmiechem zaprosiła nas do siebie. W środku czuć było wilgoć wymieszaną z lekką zgnilizną, co znamionowało znakomite warunki do leżakowania winka.
Tu leżakuje pyszne winko 😉
Nasza gospodyni podała nam brudną i wymiętą kartkę z wypisanymi rodzajami, spytała na migi jak dużą porcję sobie życzymy, po czym wyciągnęła pustą 2-litrową butelkę po Fancie i już po chwili mogliśmy się radować świetnym smakiem.
Jeśli mało wam winka, a dodatkowo chcielibyście zażyć zdrowotnej kąpieli powinniście pojechać 17 kiometrów na południe do sąsiedniej miejscowości Bogacs, która także słynie z wyśmienitych winnic, a także kompleksu basenów uzdrowiskowych, które rzekomo leczą wszystkie możliwe schorzenia, z kacem włącznie.
Wymoczyli się? To ruszamy dalej nad piękny modry Dunaj, aby zaznać wizualnych przyjemności. A konkretnie do Zakola Dunaju – to malowniczy odcinek długości ponad 100 kilometrów, przy którym znajdują się najważniejsze dla historii Węgier miasta. Nasz pierwszy przystanek to Esztergom – duchowa stolica Węgier, która słynie z ogromnej bazyliki położonej na naddunajskim wzgórzu. Kościół robi wrażenie – to 18. największa sakralna budowla na świecie, która trochę kojarzy się z bazyliką w Licheniu. Z tą różnicą, że ta węgierska jest całkiem gustowna.
Bazylika Esztergom
24 kilometry od Esztergomu jest Visegrad, nad którym góruje kiedyś najważniejszy zamek na Węgrzech – siedziba królów i miejsce, od którego nazwę zaczerpnęła Grupa Wyszehradzka. To tu w 1335 roku spotkali się na kongresie Karol Robert, Kazimierz Wielki i król Czech Jan Luksemburski zawiązując sztamę przeciwko Habsburgom. Zamek to częściowa ruina z kilkoma salami wystawowymi, wszystko wynagradza jednak widok na Dunaj.
Samego zamku nie ma co oglądać. Za to widoki najwyższej próby.
CIEKAWOSTKA: Na zamku w Wyszegradzie miało miejsce kilka scen, które zainspirowały nas do stworzenia popularnego swego czasu tekstu pt. "Polaczek na zagranicznym wyjeździe, czyli wstyd i żenada" . Kto jeszcze nie miał okazji przeczytać, gorąco polecamy.
Nasz następny przystanek to Vac – jedyne duże miasto zakola znajdujące się na lewym brzegu Dunaju. Można tam dostać się na dwa sposoby – albo przez Szentendre albo krótszą trasą, przepływając Dunaj promem. Niestety, tego miasta nie zwiedziliśmy, bo nie chciało nam się czekać prawie godziny na prom [Im się nie chciało, ja mogłem czekać! – przyp. M]. Ale wnioskując ze zdjęć i recenzji, naprawdę warto – sporo barokowych zabytków, ładne położenie.
Taką panoramkę zrobiłem sobie na (marne) pocieszenie…
Nasz ostatni przystanek to prawdziwa wisienka na torcie, czyli Szentendre. Klimat miasta trochę podobny do Krumlova, tylko bardziej kameralnie (i nie ma zamku). To miasteczko ma wszystko: kręte i wąskie uliczki, niespodziewane przejścia i korytarze między budynkami, place i placyki. Nie każdy pałac i kościół jest w idealnym stanie, ale to miasto ma klimat.
A potem to już jedźcie sobie do tego swojego Budapesztu. Chyba, że nie macie dosyć. Wtedy sugerowalibyśmy dalszą podróż na południe.
3. Serbia, a mówiąc ściślej Belgrad
No i co tak się głupio gapisz? To niby 1100 kilometrów, ale cały czas autostradą, a miejsce jak najbardziej warte zobaczenia. Nie wspominając już o tym, że po drodze też znajdziecie kilka ciekawych miejsc (Szeged, Subotica, Nowy Sad). O Serbii napisaliśmy już zresztą kilka tekstów (np. tutaj i tutaj) i pewnie jeszcze napiszemy. Tymczasem zacznijmy jednak od końca. Czemu warto pojechać do Belgradu?
Bo to miasto z fajnym klimatem – ma swoją artystyczną ulicę Skadarlija (przyjemne miejsce, tylko uważajcie na żebrzące cygańskie dzieci – najbardziej nachalne w całych Bałkanach 😉 ), piękny deptak Kneza Mihaila oraz imponującą, ogromną twierdzę Kalemegdan, z której pięknie widać Sawę wpadającą do Dunaju.
Takie widoki rozciągają się z twierdzy
Jak już tam będziecie, koniecznie wpadnijcie do Muzeum Wojskowości. A nawet jak nie macie chęci, to w różnych punktach twierdzy zobaczycie czołgi i inne uzbrojenie. W tym także słynne działo, które w 1999 roku podczas bombardowań Belgradu zestrzeliło równie słynny, niewidzialny (tak się przynajmniej wydawało) amerykański samolot F-117 latający wówczas pod banderą NATO. To zabawna historia (o ile można użyć takiego zwrotu), bo to jedyny zestrzelony samolot NATO w historii, który wywołał ogromną awanturę w Kongresie pt. „Po co wydawać miliardy na niewidzialny sprzęt, który wcale nie jest niewidzialny”, Serbowie zaś po zestrzeleniu cieszyli się co najmniej tak, jakby wygrali wojnę. Ciekawych miejsc jest oczywiście więcej. Z pewnością warto odwiedzić cerkiew św. Sawy – budowaną od kilkudziesięciu lat i wciąż niewykończoną świątynię, która jest jedną z największych budowli sakralnych na świecie.
Nas jednak w Belgradzie najbardziej ujęło miejsce, które turyści często omijają, czyli Dom Kwiatów. To mauzoleum i miejsce pochówku Josifa Broz Tito – jedynego komunistycznego watażki na świecie, za którym autentycznie się płacze. Druże Tito przez ponad 30 lat trzymał żelazną ręką Jugosławię za ryj, a ta przeżywała wtedy okres prosperity (na tyle, na ile prosperity może przeżywać państwo o ustroju skazanym na polityczne i ekonomiczne bankructwo). Bo twarda ręka sobie, a wolności obywatelskie sobie: Jugosławia była najbardziej otwartym na Zachód demoludem i jednocześnie najbardziej niezależnym krajem bloku wschodniego. W końcu to Tito zerwał stosunki z ZSRR, ale też krótko trzymał wszystkie narody wchodzące w skład federacji. Spytajcie zresztą jakiegokolwiek starszego Serba (ale tylko Serba, bo tylko oni płaczą za Jugosławią). Usłyszycie, że po śmierci marszałka Jugosławia była skazana na rozpad. To dość osobliwe, bo Tito nie był Serbem, w jego żyłach płynęła słoweńsko-chorwacka krew, czyli dwóch narodów, które jako pierwsze odłączyły się od Jugosławii.
Grobowiec Tito
Sam grobowiec Tito znajduje się na lekkim wzgórzu i oferuje najlepszy widok na panoramę Belgradu. Oprócz grobowca w kompleksie znajduje się też muzeum, w którym oprócz pamiątek po Tito znajdują się liczne prezenty, które Tito otrzymał od wielu głów państw, z którymi się spotykał. Rozstrzał jest szeroki – od kimona i samurajskich mieczy po lamparcie skóry.
Tito miał gdzie i kiedy zbierać te prezenty, bo był niesamowicie aktywny na arenie międzynarodowej. To on zmontował w końcu dość osobliwą międzynarodową koalicję, która działa do dziś pod nazwą Ruch Państw Niezaangażowanych (NAM). To dość egzotyczny twór powstały w 1961 roku w Belgradzie – w swoim statucie sprzeciwiał się wszelkim formom wyzysku i neokolonializmu, do których miała prowadzić zimna wojna. Członkowie też pochodzili od Annasza do Kajfasza: oprócz Jugosławii znalazły się tam m.in. Indie, Pakistan, Kuba Fidea Castro czy Zimbabwe, ale też Korea Północna i Białoruś.
Tito lubił rzeźby. No, różne różniste…
Ciekawą częścią mauzoleum jest też wystawa poświęcona Dniom Młodzieży, która pokazuje, jakim kultem otoczony był marszałek. W Jugosławii Dzień Młodzieży przypadał na 25 maja. Była to symboliczna data upamiętniająca napaść hitlerowców na Jugosławię, a także urodziny Tito (choć tak naprawdę urodził się on 7 maja, ale czego się nie robi dla odrobiny propagandy). Z tej okazji organizowano specjalną sztafetę – bieg młodych, którzy ze specjalną pochodnią okrążali całą Jugosławię, a na koniec przybywali do Belgradu, gdzie na hucznej manifestacji przekazywali ją marszałkowi.
4. Litwa – Muzeum Zimnej Wojny i Mierzeja Kurońska
Raczej nie powinno się polecać miejsc, w których się nie było, ale w tym przypadku zrobimy wyjątek. „Ty idioto. Jak możesz polecać miejsca, w których nie byłeś?” – zapyta być może jakiś zakompleksiony anonimowy troll. I co do zasady będzie miał rację. Ale z drugiej strony – te okolice są na naszej krótkiej liście i gdy tylko znajdziemy jakiś dłuższy weekend (ten teraz mamy już zajęty), na pewno tu wyruszymy. Gdzie dokładnie? A, na Mierzeję Kurońską i do Neringi, żeby obejrzeć słynne ruchome wydmy i powygrzewać się na piaszczystych plażach.
Po drodze z pewnością zatrzymamy się w Kłajpedzie, a wcześniej pojedziemy do miejsca, które jest inspiracją całej tej eskapady. To Muzeum Zimnej Wojny, czyli dawna sowiecka podziemna baza nuklearna zlokalizowana w Plateliai, niedaleko miasta Plunge w samym sercu parku narodowego Zemaitija. Szczegóły dojazdu: TUTAJ
Historia tego miejsca sięga czasów zimnej wojny – baza była odpowiedzią na podobne bazy tworzone na terenie USA, a jej budowa – ściśle tajna, choć pracowało przy niej ok. 10 tys. sowieckich żołnierzy. Dość powiedzieć, że oficjalnie amerykański wywiad odkrył ten ośrodek dopiero w 1978 roku. Oprócz systemu tuneli w bazie znajdują się cztery ogromne silosy, w których znajdowały się ważące 40 ton rakiety z głowicami nuklearnymi – każda o zasięgu do 2,5 tysiąca kilometrów. Czy po takim opisie dalej nie chcesz zwiedzić tego miejsca?
Szczegóły dotyczące godzin zwiedzania i cen biletów znajdziecie tutaj.
To oczywiście nie koniec zwiedzania. „Wodzu, prowadź na Kowno!” – skandował tłum w 1938 roku, domagając się od władz II RP dokończenia tego, co 18 lat wcześniej zaczął gen. Lucjan Żeligowski. Swoją drogą – fajny tekst na ten temat przeczytacie tutaj.
My jako turyści nie będziemy tak skandować, bo Kowno (tu akurat byliśmy), choć całkiem przyjemne, nie zrobiło na nas aż tak wielkiego wrażenia. Drugie największe miasto Litwy jest fajnie położone w widłach Wilii i Niemna, ale nadaje się co najwyżej na 2 godzinny spacer. Z pewnością warto zobaczyć okazały rynek i starówkę (klimatyczną, choć strasznie zaniedbaną), przespacerować się bulwarami nad Niemnem i zajść do parku położonego obok dość karkołomnie odbudowywanego zamku.
To tyle propozycji samochodowych. Zostaje jeszcze samolot. I kilka naprawdę fajnych miejscówek.
5. Skopje i Ohrid, czyli nieodkryta perła Bałkanów
Do Skopje można dość łatwo dostać się samolotem – wystarczy dostać się tanią linią np. do Eindhoven lub Brukseli-Charleroi i stamtąd polecieć do stolicy Macedonii. I lepiej zrobić to w miarę szybko, zanim Skopje odkryją hordy turystów. Nie oznacza to, że Skopje koniecznie będziecie zachwyceni – bo znam wielu ludzi zdegustowanych tym, co zrobiono z centrum. Na pewno jednak to miasto nie pozostawi was obojętnymi.
Plac Macedonia i pomnik Wojownika na Koniu
Dlaczego? Przez projekt „Skopje 2014”, który w 2010 roku zainicjował premier Macedonii Nikola Gruevski. Za kilkaset milionów euro w centrum Skopje pojawiło się 40 ogromnych pomników postaci mocniej lub słabiej związanych z Macedonią, w tym największy 25-metrowy posąg Aleksandra Wielkiego zwanego Macedońskim (który oficjalnie, by nie rozsierdzić Greków nazwano „Wojownikiem na koniu”).
Muzeum Architektury
Ale to nie wszystko: w centrum wybudowano 20 monumentalnych gmachów, czasem stylizowane na starożytne jak Muzeum Architektury z efektowną kolumnadą. Zbudowano więc m.in. teatr narodowy, muzea, nowe mosty (w odległości 200 metrów są aż 3 kładki dla pieszych), całkowicie zrewitalizowano nabrzeże rzeki Vardar, a w 2011 roku Macedończycy zbudowali sobie nawet… Łuk Triumfalny.
Koniec atrakcji? Raczej początek – będąc w Skopje koniecznie trzeba zobaczyć świetnie położone ruiny twierdzy Kale (piękny widok na miasto, choć sama twierdza znacznie lepiej wygląda z daleka) i Stary Bazar (Stara Carsija). To bardzo duża muzułmańska dzielnica handlowa pena urokliwych kafejek i wąskich uliczek. To tu dostaniecie najlepszą baklawę i inne słodkości. Oczywiście, jeśli znajdziecie wolne miejsce, bo od bladego świtu wszystkie kafejki obsiadają tłumnie lokalsi, a ściślej – sami faceci. Widok Izy z Heldonem siedzących przy stoliku był dla nich równie wielką konsternacją jak dla nas to, że była jedyną kobietą. Ale co się dziwić – oficjalnie stopa bezrobocia w Macedonii wynosi 30 proc. (Choć rząd zawsze dodaje, że gdyby wyłączyć pracujących "na czarno" bezrobotnych byłoby maksymalnie 9 proc.)
Na pewno warto też przejść się głównym deptakiem miasta, zobaczyć dom Matki Teresy i zniszczony w trzęsieniu ziemi z 1963 roku dworzec kolejowy, w którym stworzono miejskie muzeum.
Marzysz o tym, żeby zobaczyć fiordy? Nie musisz jechać do Norwegii – jeśli już jesteś w Skopje, wystarczy wsiąść w miejski autobus jadący do oddalonego o 15 km od stolicy Kanionu Matka. To sztuczne jezioro powstałe przy okazji budowy zapory. Widoki godne uwagi, więc polecamy.
A jeśli będziecie mieli trochę więcej czasu, wpadnijcie do Ohrydu, oddalonego o ok. 120 kilometrów od Skopje. To bardzo fajne miasto – malowniczo położone nad jeziorem Ochrydzkim z masą wczesnochrześcijańskich zabytków. Tylko jak tam będziecie, raczej nie w weekend – miejscowi nazywają jezioro „morzem Macedońskim”, co oznacza, że w sezonie Ochryd jest zawalony miejscowymi.
A oto kilka migawek z Ohrydu:
6. Oslo
Warto tam jechać nie tylko dla Stocha i chłopaków, choć skocznia Holmenkollen powinna być dla was obowiązkową pozycją przy zwiedzaniu miasta. Oprócz niej największą atrakcją miasta jest z pewnością park Vigelanda, w którym znajdziecie ponad 200 rzeźb tego artysty. Warto tam zajść, choć raczej nie napawają one optymizmem.
Do Oslo warto się wybrać, jeśli lubicie dobre malarstwo. W Galerii Narodowej znajdziecie m.in. obrazy Van Gogha i francuskich impresjonistów, jednak największą artystyczną "gwiazdą" Oslo jest Edvard Munch, twórca słynnego obrazu "Krzyk".
Muzeum Muncha w Oslo
W Oslo możecie np. obejrzeć muzeum jego imienia, wiele jego prac znajdziecie także w Galerii Narodowej w centrum. Ciekawe jest to, że choć Munch stał się symbolem Oslo, to sam jakoś szczególnie za nim nie przepadał, uważając to miasto za jedną z przyczyn swojej depresji. Trudno jednak by było inaczej, skoro jego matka umarła, gdy miał kilka lat, a jego wychowaniem zajął się ojciec – świr i neurotyk mający obsesję na punkcie religii. "To po nim odziedziczyłem geny szaleństwa, które mnie opętały. Od dnia, gdy się urodziłem, anioły strachu i śmierci stały przy moim boku" – mówił po latach Munch. Ale o tym się za wiele nie mówi – to tak samo jak z królem baśni Andersenem, który nie znosił rodzinnego Odense, a dziś ma tam wielkie muzeum swojego imienia.
Inne warte obejrzenia miejsca w Oslo to m.in. nowoczesny gmach Opery, nabrzeże z malutkim, niepozornym budynkiem ratusza, w którym co roku przyznaje się Pokojową Nagrodę Nobla i ogród botaniczny. Warto też przespacerować się główną aleją miasta, która prowadzi do pałacu rodziny królewskiej oraz obejrzeć nabrzeże – fortecę Akershus i położony kawałek dalej skansen, czyli Muzeum Ludowe (trochę w klimacie tego z Aarhus, o którym pisaliśmy we wpisie o Jutlandii).
Oczywiście, nie ma róży bez kolców, bo Oslo nie jest tanim miastem. O ile jeszcze zdobycie tanich biletów na przelot do Oslo jest możliwe (jeszcze kilka dni temu widziałem bilety z Warszawy za 350 zł w obie strony, ale zamawiając z wyprzedzeniem można spokojnie znaleźć poniżej 100 zł), tak już sam bilet autobusowy z lotniska do centrum będzie was kosztować ok. 100 zł. Tak samo z większością rzeczy, które są średnio 4 razy droższe niż w Polsce. Od czego jest jednak plecak wypełniony jedzeniem? Oslo naprawdę warto zobaczyć.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
4 komentarze
Tomasz
Szczególnie psodobał mi się pomysł bałkanów. Nigdy nie myślałem o tym klierunku
Magda
Akurat w tym roku planuję zorganizować wyjazd dla firm na majówkę, aby pozwolić pracownikom się zintegrować i poznać się wzajemnie. Wydaje mi się, że ta propozycja jest świetna. Niskim kosztem można zabrać ich w ciekawe miejsca i pokazać kulturę kraju. Mi najbardziej przypadły do gustu Czechy, i to pewnie tam się wybierzemy. Mamy nadzieję, że pracownicy będą zadowoleni 🙂
weekendowi
Na pewno! Pozdrowienia.
Pingback: