Sztuka kompromisu, czyli o podróżowaniu słów kilka
Uwielbiam ludzi, z którymi zazwyczaj podróżuję i dałbym się za nich pokroić, ale na palcach jednej ręki mógłbym policzyć wyprawy, na których choć raz nie chciałbym ich żywcem rozszarpać i nie obiecywałbym sobie cichutko, że to już nasz ostatni wspólny wypad.
Człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego. Do własnego tempa, do chodzenia bez planu i pozornie bez celu, do ciągłego zbaczania z głównej trasy, bo a nuż za rogiem jest coś ciekawego, do zagadywania i ciągłego pytania przechodniów o drogę – nawet co 5 minut, do kilkugodzinnych przerw w parku z kawą i najnowszym Marquezem, do przypatrywania się ludziom, ot tak po prostu.
Bo jakoś tak się w pewnym momencie złożyło, że zacząłem sam wyjeżdżać na wakacje. Znajomi nie mogli czy coś… Bez łaski. Byłem więc właścicielem jednoosobowej wilczej watahy jak bohater pewnej popularnej komedii i nie było mi z tym źle.
Byłem panem własnego czasu. Chciałem zwiedzać – zwiedzałem, chciałem się włóczyć bez celu – tak też robiłem. Chodziłem gdzie chciałem, do map zaglądając raczej rzadko, a przewodniki studiując najczęściej w wieczór przed i wieczór po planowanej eskapadzie. A potem poznałem Izę, a chwilę później jeszcze Kasię i Łukasza. I tak zaczęliśmy jeździć razem. I naprawdę jest super – świetnie się rozumiemy, dobrze się czujemy we własnym towarzystwie i zawsze jest dobra zabawa. No, prawie zawsze…
Bo w wyjazdach grupą najważniejsza jest trudna sztuka kompromisu, która zakłada, że ktoś musi z czegoś zrezygnować w imię wspólnej racji. I z uwagi na specyfikę mojego zwiedzania jestem najczęściej „poszkodowany”, gdy przychodzi do wytyczenia kompromisowej ścieżki. I nie narzekam, tylko stwierdzam fakt, bo nasze metody zwiedzania zwykle się od siebie różnią. Moja żona Iza jest turystyczną perfekcjonistką – dokładnie, metodycznie i z planem w ręku realizuje punkt po punkcie najważniejsze atrakcje turystyczne danego miasta. Robi to przy tym niezwykle sprawnie – gdy byliśmy w Sztokholmie myślałem, że jeden dzień zaplanowany na to miasto to za mało. Tymczasem po 4 godzinach zwiedzania to ja pierwszy rzuciłem do niej: „To co? Jedziemy dalej?”. I to mimo tego, że miasto cholernie mi się podobało i chciałbym tam jeszcze kiedyś wrócić – po prostu miałem poczucie, że zobaczyliśmy już wszystko, co powinniśmy.
Kasia i Łukasz też mają zawsze swoje plany – Kasia preferuje styl niespieszny, w którym równie ważne jak muzeum są dobra kawa i specjały lokalnej kuchni. Z kolei Łukasz gdyby tylko mógł, na całe godziny znikałby w okolicach giełd antyków i budowli o charakterze militarnym. A ja się lubię włóczyć – zajrzeć na uliczkę obok, zobaczyć co jest za tym mostem albo dokąd prowadzi ta zadrzewiona aleja. Jasne, często okazuje się, że spacer nie był wart darcia zelówek, ale w niektórych przypadkach miewam rację – jak w Mediolanie, kiedy w dzielnicy Porta Genova przez przypadek odkryliśmy włoską restaurację idealną. Lokal był familijny, prowadzony prawie od wieku przez jedną rodzinę i prawie nie było w nim turystów. Pełny był jednak lokalsów, którzy akurat wpadli na obiad w czasie tradycyjnej włoskiej siesty (Swoją drogą – jakie ekonomiczne zastosowanie ma siesta na północy Włoch na początku grudnia nie zrozumiem pewnie nigdy). I co się okazało? Kuchnia była przepyszna, a ceny tak niskie, że nawet mi, z moim wrodzonym skąpstwem, trudno było nie sięgnąć do portfela po suty napiwek, co poza granicami kraju zdarza mi się raczej rzadko.
Ale mimo wszystko, nie oddałbym moich przyjaciół – kompanów w podróży – za nic w świecie. Bo w gruncie rzeczy świetnie się uzupełniam. Choć oczywiście – żałuję paru zgniłych kompromisów. Najbardziej chyba wizyty w Vacu, do którego najlepsza trasa prowadziła przez kursujący co godzinę prom po Dunaju. A że akurat jeden odpłynął, stanęliśmy przed klasycznym wyborem Zofii. Po współuczestnikach eskapady wyraźnie było widać, że najchętniej wróciliby już do domu, ale na moje pytania odpowiadali z wymuszaną emfazą „No wiesz, jak bardzo chcesz, to proszę, możemy poczekać i pojechać do tego Vacu”. Niestety, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, w efekcie czego nie wytrzymałem presji i ku radości reszty wycieczki po kilku minutach ogłosiłem wymarsz do Budapesztu. Choć serce mi się krajało, a panorama Vacu zdradzała, że pewnie byłoby tam co robić… No trudno. Do następnej wycieczki, drodzy Państwo.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!