Armenia w 7 dni. Mają tak piękne miejsca, a tak bardzo nie potrafią o nie zadbać [CZĘŚĆ 2]
Jezioro Sewan to przykład miejsca, które mogłoby być perłą Armenii na świecie. Niestety, miejscowi nie do końca potrafą to jeszcze wykorzystać.
Kiedy ostatnio się z Wami rozstawaliśmy, znajdowaliśmy się nad przełęczą Tatew, gdzie podziwialiśmy klasztor, piękne widoki i najdłuższą kolejkę linową na świecie. Powoli nadchodzi jednak wieczór, udajemy się więc na nocleg. Najbliżej i najtaniej jest w Goris, czyli największej miejscowości regionu, jakieś pół godziny drogi autem od Skrzydeł Tatewu. Samo Goris jest dobrą bazą wypadową w góry i do samozwańczej republiki Górskiego Karabachu. Ale miasto jako takie nie rzuca na kolana – jest dość szare i smutne, choć na głównym skwerze bardzo przyjemnie sączy się wino 😉 Wieczór spędzamy na relaksie i regeneracji, bo następnego dnia…
Dzień 4 …wybieramy się do Górskiego Karabachu. O tej całodniowej wyprawie pisaliśmy już na naszych łamach – relację przeczytajcie TUTAJ. Wieczorem wróciliśmy zaś do właściwej Armenii, z noclegiem w miejscowości Vardemis, blisko jeziora Sewan. W tym miejscu musimy jednak napisać o dwóch rzeczach odnośnie Karabachu: dobrze jest pokonywać tę trasę w ciągu dnia, bo zwłaszcza ostatnie kilkanaście kilometrów do granicy z Armenią charakteryzuje się absolutnie fatalnymi drogami. A jadąc przez górskie bezdroża i wspinając się mocno pod górę waszym autem musicie pamiętać o tym, by koniecznie zabrać ze sobą kurtkę, bluzę czy coś ciepłego, bo tutaj nawet w ciepłe miesiące bywa chłodno.
Ostatecznie dojechaliśmy do Wardenis. Jakby to ładnie ująć… to taka brama do jeziora Sewan, czyli największego akwenu wodnego na Kaukazie, który przynajmniej teoretycznie ma urzekać turystów swoim położeniem. Podobnie jest z Wardemis – miasto uznajemy za sprawne tylko dlatego, że wjeżdżamy tam w nocy. Na miejscu okazuje się też, że mamy ogromne problemy ze znalezieniem naszego miejsca na nocleg. Co jest o tyle dziwne, że to jedyna miejscówka w tej mieścinie posiadająca ofertę na Booking.com. Z dzisiejszej perspektywy wypada napisać, że szukając tego miejsca, najlepiej wpisać do GPS-a współrzędne geograficzne. I że… naprawdę warto tu przenocować. Bo choć być może na zdjęciach lokal nie prezentuje się imponująco, to gospodarze są niesamowicie gościnni i pomocni. To był chyba nasz najlepszy nocleg w czasie całej podróży po Armenii – miłe rozmowy (państwo dość dobrze mówią po francusku), wspaniałe śniadanie i dobre rady na temat tego, co jeszcze powinniśmy zobaczyć w Armenii.
Dzień 5 A potem było już tylko jezioro Sewan, nazywane armeńskim morzem. O jego skali świadczy fakt, że zajmuje aż 1/6 powierzchni tego kraju, a wpływa do niego w sumie aż 28 rzek i strumieni. Wzdłuż południowej stronie jeziora przebiega malownicza droga, którą możecie spokojnie pokonać autem. Będzie to jednak wycieczka słodko-gorzka, bo choć miejsce to jest rezerwatem przyrody, to nigdzie tak dobrze nie widać rozkładu i zgubnego wpływu człowieka. Jest tu sporo miejsc opuszczonych, gdzie kiedyś być może tętniło życie, a dziś straszą ruiny, są też miejsca pełne śmieci i ogólnego nieporządku, które aż żal oglądać. Mimo to na tej trasie znajduje się kilka miejsc wartych uwagi. Pierwszym z nich jest z pewnością starożytny cmentarz w miejscowości Noratus, w którym znajduje się ponad 1000 chaczkarów, czyli armeńskich grobowców. Najstarsze z nich mają ponad 1000 lat i pochodzą z X wieku. Miejsce jest pięknie położone i warte odwiedzin tym bardziej, że nie dociera tu wielu turystów.
Zupełnie inaczej jest w Sewanawank, gdzie znajduje się zabytkowy ormiański klasztor z IX wieku – ze względu na swoje położenie pewnie jeden z częściej fotografowanych obiektów tego typu w Armenii. To w tej okolicy nad jeziorem Sewan jest też najbardziej „turystyczna” infrastruktura i najwięcej atrakcji. Ale też – stosunkowo najwyższe ceny w skali całego kraju.
Dzień kończymy wyprawą do parku narodowego Dilidżan, ale już w bardzo leniwym tempie. Podejmujemy też strategiczną decyzję – odpuszczamy Wanadzor (stwierdzając, że nasycenie monastyrów i klasztorów było tak duże, że jeszcze jeden… wiem, brzmi strasznie – raczej nie zrobi nam różnicy), Giumri i całą północą część Armenii. Stwierdzamy bowiem, że w Erywaniu jest tak przyjemnie, że końcówkę wyjazdu spędzimy właśnie tam.
Dzień 6 …upłynął nam początkowo na długiej jeździe autem w stronę Erywania. Jednak zamiast do stolicy ruszamy do duchowego centrum kraju, czyli Wagharszapat, zwanego też Eczmiadynem. To niewielkie i pisząc szczerze – dość szkaradne miasteczko (na skali szkaradności na podobnym poziomie do Kutaisi 😉 ), gdzie warto jednak pojechać, by obejrzeć zabytkowy zespół katedralny, który jest siedzibą patriarchy kościoła ormiańskiego. Znajdująca się pośrodku zielonego parku bazylika robi bardzo duże wrażenie. Ale nie może być inaczej – zbudowany w latach 301-303 przez Grzegorza Oświeciciela obiekt jest najstarszą chrześcijańską katedrą na świecie, a jej najstarsze, zachowane do dziś fragmenty mają prawie 1500 lat. Jej najcenniejszym zabytkiem jest grot z Włóczni Przeznaczenia, którą rzymski legionista Kasjusz miał przebić ciało Jezusa Chrystusa tuż przed zdjęciem z krzyża. Jak sami widzicie, relikwia jest szalenie „cenna”. Dowodzi tego fakt, że oprócz Eczmiadynu rzekomo „prawdziwe” i identyczne włócznie znajdują się m.in. w bazylice św. Piotra w Watykanie czy w muzeum w Wiedniu.
Czas co prawda nas nie goni, ale z drugiej strony w Eczmiadynie nie ma za bardzo co robić, udajemy się więc w drogę powrotną do Erywania. Po drodze zajeżdżamy jeszcze do miejscowości Zwartnoc, znajdującej się nieopodal lotniska, gdzie znajdują się monumentalne ruiny katedry z VII wieku, która w 930 roku runęła w następstwie silnego trzęsienia ziemi. Choć nie udało się jej odbudować, to ruiny i tak prezentują się niezwykle ciekawie. Dość powiedzieć, że w 2000 roku obiekt ten trafił na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Popołudniu trafiamy z powrotem do Erywania i tym razem los kieruje nas do bardziej… europejskiej części miasta. Lądujemy w wielkim apartamentowcu z widokiem na miasto, na parterze mamy kafejkę i knajpę z lokalnymi browarami rzemieślniczymi, gdzie pozycje z menu są stylowo zapisywane kredą na ogromnych tabliczkach (i obowiązkowo po angielsku). Trochę sobie jeszcze spacerujemy po Erywaniu (szczegóły naszej eskpady zobaczycie TUTAJ), ale naszym wrogiem okazuje się…
Dzień 7 …Netflix, który gospodarze domu dość złośliwie instalują w telewizorze (zamiast standardowej kablówki – to chyba ciąg dalszy hipsterskich ciągot). Efekt? W ciągu dnia jeszcze jakoś udaje nam się wybrać na spacer, ale wieczorem ojjj…. Wylot mamy o 5, taksówkę na 3 z groszami, więc wypadałoby się wyspać, prawda? Ale przecież „Survivor” sam się nie obejrzy – szczęśliwie chwilę przed 2 w nocy okazuje się, że nie ma już więcej odcinków, więc z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku możemy udać się na zasłużony, przynajmniej 45-minutowy sen, by potem zdążyć na powrotny lot.
I to jest naprawdę idealna konkluzja podsumowująca Armenię – wspaniały kraj, którego odwiedzenie polecamy praktycznie każdemu.
Inne wpisy o Armenii znajdziecie tutaj i tutaj, a tekst o Karabachu tu.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
3 komentarze
MAGDA
Aż żal tego jeziora-morza. Faktycznie mało nim słychać, a z tego co piszesz warto by było odwiedzić. Może wraz z popularnością samej Armenii i o Sewan będzie głośniej ☺
MAGDA
Aż żal tego jeziora-morza. Faktycznie mało nim słychać, a z tego co piszesz warto by było odwiedzić. Może wraz z popularnością samej Armenii i o Sewan będzie głośniej ☺
Pingback: