Bruksela: Raczej nie polecamy. Chyba że w pakiecie
– Ku…! Jestem w centrum stolicy Belgii, w barze pełnym Hiszpanów i za chwilę dostanę od nich wpierdol za to, że dziewczyna siedząca obok kibicuje Portugalii! Co to w ogóle jest? – spytał K. przechylając kolejny kufelek Gennenheim Brune w barze, w którym oglądaliśmy półfinał Euro 2012. – Witamy w Unii Europejskiej – odpowiedź sama ciśnie się na usta.
Taka właśnie jest Bruksela – narodowy tygiel, w którym decydują o tym, pod jakim kątem mają być nachylone jedzone przez ciebie ogórki, a na każdy twój krok znajdzie się odpowiednia dyrektywa. Miasto niepozorne, ale to od podejmowanych w nim decyzji zależy więcej aspektów twojego życia niż mogłoby ci się wydawać
Jeśli miałbym określić Brukselę jednym słowem, powiedziałbym: ciasnota. To miasto sprawia wrażenie kompletnie nieprzygotowanego na to, co się w nim dzieje, jakby na ograniczonej powierzchni chciano zmieścić kilka razy więcej budynków, instytucji i ludzi niż to racjonalnie możliwe. Mamy więc wąskie uliczki, na których niemiłosiernie tłoczą się auta, wąskie chodniki obok których budynek piętrzy się na budynku, maksymalnie ściśnięte stoliki w restauracjach, które rozstawiono tak by jednorazowo wykarmić jak najwięcej unijnych darmozjadów i przez które trzeba się mocno przeciskać. I pół biedy, gdyby to wszystko było spójne – szczególnie widać to w dzielnicy „unijnej”, gdzie króluje szkło sąsiadujące z wieżowcami pamiętającymi czasy Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali i kamieniczkami, który stały tu pewnie już wtedy, gdy w 1830 roku Belgia zdobywała niepodległość.
Oczywiście, ciasnota ma swoje uroki – w końcu nie ma nic fajniejszego niż wąskie uliczki na starówce, pełne uroczych barów i knajpek serwujących miejscowe specjały: od muli począwszy skończywszy na frytkach, które Belgowie jedzą do wszystkiego tudzież jako oddzielną potrawę. Wszystko obowiązkowo popijamy jednym z dziesiątek gatunków piw, które nie bez kozery przez wielu piwoszy są uznawane za najlepsze na świecie. Początkującym amatorom piwa (choć nie tylko) warto w tym miejscu polecić kilka kultowych pozycji: aromatyczny wiśniowy Kriek o rubinowym kolorze, lekko słodkie Leffe, mocniejszy w smaku Chimay czy mój osobisty faworyt, czyli potrójne Westmalle. W tym miejscu drobna uwaga: Nie zżymajcie się, gdy już zapłacicie za wasze piwko te 4-5 euro, a pani kelnerka przyniesie wam malutki kieliszek lub szklaneczkę o maksymalnej pojemności 0,3 l. Po pierwsze – to piwo jest warte każdej ceny. Belgijskim piwem człowiek się delektuje, a nie chla duszkiem, byle się szybciej najebać. Po trzecie – jak wam zasmakuje, to możecie skreślić punkt drugi, bo i tak się najebiecie. Belgijskie piwa są bowiem znacznie mocniejsze niż w Polsce (mój faworyt Westmalle ma 9 proc.), przez co wystarczą 3 kufelki, by rano obudzić się z nieprzyjemnym globusem.
Wracając do starówki – choć nie jest duża, sprawia dość przyjemne wrażenie. Wyjątkiem jest ten „słynny” Manneken Piis, czyli rzeźba przedstawiająca siusiającego chłopca, która stała się symbolem Brukseli. Naprawdę chylę czoła przed miejskimi marketingowcami na przestrzeni dziejów, że udało im się uczynić z tej małej i niepozornej rzeźbienki (łatwo ją przeoczyć) jedną z największych atrakcji Brukseli.
Grand Place – serce i największa atrakcja Brukseli
Kopara opada przy Grand Place – ten relatywnie niewielki skwer o wymiarach małego piłkarskiego boiska 110×68 metrów przytłacza bogactwem detali okalających go kamieniczek. Złoto, fantazyjne bohomazy i rzeźby – czego tam nie ma? A najmocniej dupę urywa ratusz. To pewnie jeden z ładniejszych rynków w Europie. No i fajnie. Tyle tylko, że jeśli widzieliście już Grand Place, to najfajniejszą część wyprawy do Brukseli macie za sobą.
Grande Place jest tak ładny, że dostanie bonusowe zdjęcie. A co!
Bo są jeszcze inne fajne miejsca, ale zawsze jest jakieś ale. Górująca nad miastem monumentalna kopuła ogromnego Pałacu Sprawiedliwości to miejsce, które warto zobaczyć.
Pałac Sprawiedliwości z daleka wygląda tak
Budowla, na którą z centrum miasta wjeżdża się windą jest pod względem kubatury większa od Bazyliki św. Piotra i rozciąga się z niej widok na całe miasto. Cóż jednak z tego, skoro panorama jest raczej średnio wyjściowa.
…a widok z Pałacu – tak…
Wychodząc z Pałacu kierujemy się reprezentacyjną Rue de la Regence – to fajny spacer, wzdłuż reprezentacyjnych kamieniczek i stylowych zielonych skwerków. Nie jest to jednak coś, czego nie znajdziecie w innych miastach. Na końcu tej ulicy znajdziecie ogromny Pałac Królewski – budowlę monumentalną, ale też jakąś taką szarą i nijaką.
Szary Pałac Królewski
Po drugiej stronie głównego wejścia do pałacu rozpościerają się dawne Ogrody Królewskie, dzisiaj znane jako Park Brukselski. Miejsce to miło kojarzy mi się z moją małżonką i pewną niejednoznaczną etycznie substancją delikatnie odurzającą. Miejsce to jest bardzo przyjemne, choć jeszcze trzy lata temu wyglądało, jakby wyglądało pilnej renowacji. A spacerowaliśmy tam pod wpływem tej substancji, więc sami widzicie, że zadu urwać zwyczajnie nie ma prawa.
Wracając w stronę Starówki mijamy też bardzo ładną katedrę św. Michała i św. Guduli – gotyckiej świątyni wyglądającej jak małe Notre Dame. Cóż jednak z tego, skoro położona na delikatnym wzniesieniu budowla i tak ginie w natłoku otaczającego ją zewsząd architektonicznego misz-maszu.
Brukselska "Notre Dame"
Jest jeszcze Atomium i opuszczone pawilony wystawy Expo, ale umówmy się – warto tam jechać tylko wtedy, jeśli masz dużo wolnego czasu.
Bruksela to jednak przede wszystkim siedziba wszelkich ciał decyzyjnych Unii Europejskiej, ulokowanych w jednej dzielnicy, skąd zresztą piszę te słowa. Czy warto ją obejrzeć? Szczerze – raczej niekoniecznie.
"Szczytowe" "osiągnięcie" unijnej "architektury" 🙂
Architektura, którą w większości i tak znacie z telewizji raczej nie powala nie kolana, razi wspomniany już wcześniej brak spójności, a na dodatek jak tłumaczą mi osoby bywające w tym mieście częściej, to ciągły plac budowy – od lat królują tu więc wykopy, odwierty, rusztowania i inne ograniczenia w ruchu. Z drugiej strony warto oczywiście obejrzeć miejsca, gdzie decyduje się przyszłość Europy. Już wkrótce wiele może się tu zmienić i niewykluczone, że już za kilkanaście lat będziemy pokazywać dzieciom lekko już podniszczone historyczne budynki, gdzie „dawno temu mieściła się Unia Europejska – ambitny, acz nieudany pomysł stworzenia wspólnego, jednolitego Starego Kontynentu”. Takie czarne wizje snują niektórzy europosłowie, z którymi miałem okazję rozmawiać w czerwcu ubiegłego roku. – Europejskie narody nie dorosły mentalnie do kontynuowania procesu integracji europejskiej i oddania części suwerenności Unii, co jest niezbędnym warunkiem dalszego wzrostu – przekonują. W efekcie cofamy się w rozwoju – już przebąkuje się o wycofaniu części państw ze strefy Schengen, co w praktyce oznacza powrót uciążliwych kontroli na granicach. Zaś kolejne znajdujące się na krawędzi bankructwa coraz to nowe kraje proszące o pomoc zagrażają nie tylko rozpadem strefy euro, ale też dezintegracją całej Unii Europejskiej.
A nasi europosłowie prześcigali się w czarnych wizjach, z dzisiejszej perspektywy być może lekko przesadzonych. Mówili m.in. że jeśli nie uda się opanować sytuacji w Grecji, nie tylko wyjdzie ona ze strefy euro. Możliwe jest nawet jej wyjście z UE i związanie się strategicznym sojuszem z Rosją, a nawet z Chinami, którzy już polują na greckie porty, co zważywszy na siłę greckiej armii może bardzo poważnie zdestabilizować sytuację w regionie. Tak mówili posłowie, jednak o swoje posady byli dziwnie spokojni. – Drodzy państwo, tyle międzynarodowych organizacji było rozwiązanych, a ich ciała parlamentarne istniały dalej jeszcze dobre kilkanaście lat – żartowali, choć trudno powiedzieć, czy w tej sytuacji lepiej się śmiać czy płakać.
Po 10 miesiącach od tego spotkania widać, że czarne wizje się nie spełniły. Sytuacja w Grecji przynajmniej tymczasowo się uspokoiła (o ile można mówić o stabilizacji w kraju ze stopą bezrobocia na poziomie 25 proc., a 55 proc. wśród młodych), a głównym punktem zapalnym stał się Cypr. Dziś nie ma mądrego, który przewidziałby, jak i czy w ogóle skończy się kryzys, szczególnie mocno bijący w krainę euro. Pewne jest chyba tylko tyle, że ten eksperyment ze wspólną walutą to póki co jakaś farsa. Bo jeśli na 17 krajów mających euro, 5 już poprosiło o pomoc, a w każdej chwili mogą to zrobić przynajmniej jeszcze dwa, to jednak chyba nie jest to normalne. Już za chwilę może się okazać, że połowa strefy euro (Dziwnym trafem głównie ta południowa) jest niewypłacalna, a niemieccy podatnicy mogą już nie chcieć płacić rachunków za Greków czy Portugalczyków. Tym bardziej, że w zamian póki co słyszą tylko obelgi i porównania do III Rzeszy i Adolfa Hitlera. Ale dość o tym, bo miało być o Brukseli, a ja o polityce to mogę jeszcze baaaardzo długo.
A Bruksela ma jeszcze jedną wadę, która z mojego punktu widzenia jest praktycznie dyskwalifikująca. Nie przepływa przez nią żadna rzeka, co z mojej perspektywy z miejsca odejmuje jej kilkanaście punktów do ogólnej oceny. To znaczy nie – wróć i nie kłam – rzeka jest, tylko że…jej nie widać. Rzeka nazywa się Senne – nie wiem jak jest po polsku, ale zważywszy na jej historię, najlepszym odpowiednikiem w naszym języku byłaby Smródka. Tak zapewne najłagodniej nazywali ją mieszkańcy Brukseli w XIX wieku – był to jeden wielki ściek spływający fekaliami, śmieciami i szeregiem odpadów, którego stan zanieczyszczania był tak duży, że groził wywołaniem masowej epidemii wśród mieszkańców (bo pomniejsze epidemie wybuchały tu z regularnością szwajcarskiego zegarka). Pomysłów na pozbycie się śmierdzącego problemu było wiele, w tym tak absurdalne jak przelanie do rzeki dużej ilości wody z czystych akwenów tak, by sumarycznie zmniejszyć poziom zanieczyszczenia. Ostatecznie zwyciężyła opcja radykalna – część rzeki została zasypana, a na jej miejscu powstały szerokie bulwary, resztę rzeki przykryto ogromnymi kanałami, przez co Senne to dziś tak naprawdę podziemna rzeka. A jakby tego było mało, zmieniono koryto rzeki i częściowo zawrócono jej bieg. A że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, Smródka pozostała Smródką, mimo licznych prób zmienienia tego stanu rzeczy. A Bruksela pozostała jedną z nielicznych europejskich stolic, które nie są położone nad rzeką. A ja zwyczajnie nie ufam miastom, które nie są położone blisko wody.
Czy warto odwiedzić Brukselę? Odpowiadam: Tak, ale tylko wtedy jeśli jest to dla Ciebie przystanek w podróży po Belgii czy innych krajach Beneluksu. Tylko w Belgii znacznie piękniejsze i bardziej godne polecenia są choćby Gandawa, Antwerpia czy Brugia. Jeśli planujesz pojechać na weekend do Brukseli – raczej sobie odpuść. Chyba że pod pojęciem weekendu rozumiesz jeden dzień, bo mniej więcej tyle zajmie ci efektywne zwiedzenia najciekawszych zabytków w mieści. Na resztę weekendu pozostaje delektowanie się belgijskim piwem. Na zdrowie.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
Jeden komentarz
Tomasz
Szanowni Państwo, z zadziwieniem przeczytałem opis Brukseli i nie zgadzam się z większością tekstu. Na Dolnym Mieście jest co zwiedzać, a oprócz Sikającego Chłopca jest jeszcze jego żeński i psi odpowiednik. Niedaleko jest targ rybny, galeria Św. Huberta, muzeum komiksu, muzeum iluzji i konsekwentną w stylu architekturę. Na Górnym Mieście jest Łuk Triumfalny, któremu towarzyszą trzy rewelacyjne muzea: motoryzacji, wojska, sztuki współczesnej. Gdy się trochę wysilimy, to znajdziemy muzeum instrumentów muzycznych, ogrody królewskie i muzeum komunikacji miejskiej.
Wystarczy się troszkę zorganizować.
Kłaniam się! Tomasz