Czarnomorska Ukraina i Delta Dunaju. W miejscach, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę [CZĘŚĆ 2]
W dzisiejszym odcinku dowiecie się m.in. kto na śniadanie je kaszę ze skrzydełkami kurczaka, gdzie wypłynął Adaś Miauczyński i czemu nie trzeba wyjeżdżać z Europy, by poczuć się jak Martin Sheen w "Czasie Apokalipsy".
Mamy nadzieję, że po lekturze poprzedniego odcinka dowiedzieliście się, że Ukraina wcale nie jest taka straszna. A nawet jest piękna, choć przejazdów tamtejszymi drogami nie życzylibyśmy najgorszemu wrogowi. I że północna Rumunia jest przepiękna, Mołdawia bardzo ciekawa, a Naddniestrze… No, że Naddniestrze też istnieje, a nie jest krainą rodem z sennego koszmaru. Opis przygód zakończyliśmy w Odessie, która w pierwszej chwili nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia…
Dzień 10
Pierwsze wrażenie okazało się fałszywe, bo Odessa jest pięknym miastem, zwłaszcza gdy termometr wskazuje solidnie ponad 30 stopni. Urzekło nasz centrum miasta pelne secesyjnych i klasycystycznych kamienic i pałacyków, zadbana najstarsza część miasta z bardzo fajnymi knajpkami i miejska promenada. Taka niby nadmorska, ale by dostać się nad morze trzeba pokonać zajmujący większość terenów nad wodą przy centrum ogromny port. No i słynne schody potiomkinowskie, które…nie no, co będę wam mydlił oczy. Schody potiomkinowskie to akurat słaba atrakcja.
Ale w Odessie fajnych smaczków jest więcej: ot, choćby pamiątkowa tablica ku czci Lecha Kaczyńskiego. Miły gest, ale zaraz sobie przypominamy, że gubernatorem obwodu odeskiego jest były prezydent Gruzji Michaił Saakaszwili, który strasznie naszego prezydenta lubił i szanował. Tym bardziej po tym, gdy Kaczyński poleciał do bombardowanej przez Rosjan Gruzji i w Tbilisi wygłosił do Gruzinów płomienne przemówienie. Chyba nie zaryzykuję wiele pisząc, że jeśli kiedykolwiek Saakaszwili gdzieś zaginie, to najłatwiej będzie go znaleźć śledząc odsłonięcia jakichś nowych pomników czy miejsc pamięci poświęconych Kaczyńskiemu.
W Odessie najfajniej jest jednak w bliskiej okolicy wody. Począwszy od ogromnego, ale trochę zapuszczonego parku Szewczenki z oldschoolowym wesołym miasteczkiem. Swoją drogą, w parku tuż przy nadmorskiej promenadzie znajduje się stadion Czernomorca i powiem szczerze, choć zdaje sobie sprawę, że pewnie wielu ludzi to nie zainteresuje – mało jest stadionów położonych w równie pięknej i malowniczej okolicy.
Idąc wzdłuż morza tuż za stadionem park przecina na pół aleja z grobami marynarzy walczącymi z hitlerowcami w 1941 roku. W centralnym punkcie alei znajduje się strzelista kolumna, obok której płonie wieczny ogień. By było zabawniej, z głośników słychać donośny głos jakiegoś propagatora narodowej dumy. Trudno powiedzieć czy chodzi mu o patriotyzm globalny czy lokalny, bo jeśli globalny, to dziwne trochę, bo młodzi Ukraińcy zginęli w obronie ZSRR. Patrząc więc na obecną sytuację geopolityczną powinni patrzeć na ten pomnik niechętnie. Kto? Mieszkańcy Odessy.
Tu jednak pojawia się drobny problem, bo w Odessie mieszka silna i liczna mniejszość rosyjska, którą doskonale widać i słychać w mieście czy na plaży, gdzie w większości knajp menu dostaniesz w języku rosyjskim, a nie ukraińskim. Na pierwszy rzut oka wygląda, jakby oba narody żyły tu w pokoju, ale przecież właśnie Odessy rany z wojny są najbardziej dotkliwe.
To tu w czasie rewolucji na Majdanie prorosyjskie protesty były najbardziej zaciekłe. To tu 2 maja 2014 r. doszło do krwawych zamieszek w centrum, w wyniku których zginęło 48 osób, a 214 zostało rannych (wśród ofiar przeważali Rosjanie z Antymajdanu). I w końcu to tu jeszcze kilka miesięcy temu kilkutysięczny tłum skandował, że Odessa to rosyjskie miasto. Dziś tamtej napiętej atmosfery nie czuć, ale to nie znaczy, że jej nie ma.
Korzystając z tego podziwiamy kolejne atuty Odessy, wśród których dla nas zdecydowanie najważniejsze jest delfinarium Nemo. To był absolutny hajlajt wyjazdu dla Heldona – bilety nie są tanie (w przeliczeniu na nasze ok. 50 zł od osoby), ale za zachwyt na twarzy mojego dziecka jestem w stanie dać znacznie większe pieniądze. Podobało jej się tak bardzo, że po powrocie z urlopu przynajmniej 2 razy dziennie skamlała o telefon, żeby pooglądać filmiki z „bibi”, czyli rybami, jak to ona mówi. Tak, wiem, że delfiny to ssaki, ale dla Heldona wszystko, co pływa w wodzie to „bibi”.
Wieczorem przenieśliśmy się do dość eleganckiego (w końcu trzy gwiazdki! Na nasze standardy to prawie jak Radisson Blu) hotelu o jakże uroczej nazwie "OK Odessa". Ale wcale nie było ok, bo po kwadransie w naszym pokoju zepsuła się klimatyzacja. W normalnym hotelu pewnie z miejsca by nas przeniesiono do innego pokoju, ale spanikowana recepcjonistka na wieść o awarii zrobiła absolutnie wszystko, by tego nie zrobić. Najpierw zadzwoniła do menedżera, potem obdzwoniło 3 "specjalistów od klimatyzacji", a gdy okazało się, że żaden nie jest w stanie pomóc na telefon, wezwała portiera i ochroniarza, żeby poszli ze mną na górę i spróbowali naprawić zepsuty sprzęt. Pan ochroniarz bardzo się starał – najbardziej, gdy walił pilotem od klimy w grzejnik. Pytany, po co to robi – odpowiedział, że robi "hard reset". Nie wnikaliśmy dalej, tym bardziej, że po chwili wywiesił białą flagę, a recepcjonistka chcąc nie chcąc przeniosła nas do pokoju obok.
Dzień 11
Nic tego nie zapowiadało, ale to będzie najdłuższy dzień na naszej trasie. A trudny dzień najlepiej rozpocząć od śniadania, które jak przystało na standardy OK Odessa było bardzo dziwne. Owszem, był jakiś serek, była jakaś wędlinka, ale przede wszystkim na szwedzkim stole królowały kasza gryczana, skrzydełka z kurczaka i rosół. I oczywiście miejscowi zajadali się tymi delicjami o 8 rano. No i nie było wody do picia, tylko kompot 😉
Takimi daniami trudno się nie najeść, więc objedzeni po uszy i zaopatrzeni w kilka wybornych ukraińskich win i szampanów „Odessa” (najwyższej próby – gorąco polecamy), ruszamy w stronę granicy rumuńskiej. Oczywiście z kilkoma przystankami. Pierwszy jest Białogród nad Dniestrem. Brzmi znajomo? A co powiecie na to:
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.
Już lepiej? No pewnie, przecież to Adaś Miauczyński z „Dnia świra”, usiłujący w spokoju przeczytać wiersz, gdy co chwilę ktoś mu przeszkadza – a to robole, a to sąsiad z góry głośno słuchający muzyki klasycznej. Ten wiersz to „Stepy akermańskie” naszego narodowego wieszcza. Rings a bell? No myślę.
Dzisiejszy Akerman to Białogród, a jego symbolem są ruiny ogromnej twierdzy położonej nad samym Dniestrem, która robi wrażenie, bo jest naprawdę ogromna. Ważna uwaga: z Odessy do Białogrodu jest niby tylko 80 kilometrów, ale pokonanie tej trasy może w tzw. sezonie potrwać nawet ponad 2 godziny. Wszystko z powodu zawalonej turystami miejscowości Zatoka nad Morzem Czarnym, która zdaje się jest najbardziej popularnym kąpieliskiem w regionie (zwłaszcza teraz, gdy nie ma już Krymu). Ludzi tłumy, chodzą jak sieroty i w efekcie tworzą się kilometrowe korki.
W Białogrodzie ograniczyliśmy się do krótkiego spaceru wzdłuż murów i nad wodę i ruszyliśmy w dalszą drogę do miejscowości Izmaił. Nominalna odległość między tymi dwoma miejscowościami wynosi 176 kilometrów, a czas przejazdu wynosi nieco ponad 3 godziny. Ale to byłoby za łatwe, co nie? O Weekendowych można powiedzieć wiele, ale nie to, że idą na łatwiznę. A ponieważ naszym celem była Rumunia i słynna Delta Dunaju, w naszych głowach zagościł iście szatański pomysł: „Eeeeeej, ale przecież Ukraina też ma swoją Deltę Dunaju! I mało kto tam zagląda! Eeeeej, może byśmy tam pojechali? Byłoby super!” i tak od słowa do słowa wyszło nam, że koniecznie. A jak jeszcze doczytaliśmy w przewodniku, że miejscowość Wilkowo po ukraińskiej stronie Dunaju nazywana jest „ukraińską Wenecją” to już w ogóle byliśmy w siódmym niebie. No i jeszcze odległość – nadłożenie drogi do Wilkowa oznacza, że do Izmaiła jest tylko 50 kilometrów dalej. Co to dla nas! Na pewno damy radę.
A jednym z koronnych argumentów było to, żeby to zrobić dla was, czyli czytelników. Także wiecie – to o czym napiszemy za chwilę to jest TYLKO i WYŁĄCZNIE WASZA WINA. Bo okazało się, że jaki kraj taka Wenecja, no i jeszcze, że pewnie jest jakiś powód, czemu ukraińska delta Dunaju nie stała się jeszcze atrakcją turystyczną. Czemu? Ano temu, szczegóły znajdziecie TUTAJ.
Wymęczeni do granic możliwości dotarliśmy późnym wieczorem do Izmaiła z zamiarem wyruszenia następnego dnia rano na Rumunię. Okazało się jednak, że Ukraina nie chce nas wypuścić tak szybko ze swych objęć…
Dzień 12
Izmaił okazał się dość szkaradnym, socjalistycznym miasteczkiem z wielkim pomnikiem Lenina w samym centrum, na wprost niezbyt atrakcyjnego socrealistycznego ratusza. Ale z drugiej strony – czy mogło być inaczej, skoro jego miastem partnerskim jest Włocławek? Przypadek? Nie sądzę.
A szkoda, bo miasto z uwagi na strategiczne położenie ma bardzo ciekawą historię. Najciekawiej było chyba w czasie wojny rosyjsko-tureckiej w latach 1787-1792, gdy należącą do Turków potężną twierdzę Izmaił (jej załoga liczyła aż 35 tys. żołnierzy) oblegali Rosjanie. Po trwającym półtora miesiąca krwawym szturmie, w którym zginęło 26 tys. Turków i 4 tys. Rosjan, twierdza Izmaił padła i był to kluczowy etap tej wojny. Sukces dla naszych sąsiadów in spe ze wschodu był tak ważny, że opiewano go w pierwszym hymnie narodowym Rosji.
Ale dziś w Izmaile nie ma zbyt wiele do roboty. No, chyba że tuż za tą miejscowością przebijecie dwie opony i będziecie usiłowali wezwać pomoc drogową.
Szczęśliwie naprawa opon minęła nam błyskawicznie, ale i tak byliśmy kilka godzin w plecy i zamiast o 11, na granicy stanęliśmy po 16. Ale do Rumunii jeszcze daleka droga, bo najpierw musieliśmy pokonać granicę Ukrainy z Mołdawią. No tak, bo w tym miejscu istnieje tak zwany trójstyk graniczny tych trzech państw. A wszystko po to, by Mołdawia otrzymała dostęp do morza via Dubaj. No tak, Mołdawia ma pośredni dostęp do morza, a należąca do tego kraju linia brzegowa Dunaju liczy aż 570 metrów. Co zresztą Mołdawia skwapliwie wykorzystała budując duży (na tyle duży, ile można upchnąć na 570 metrach) port Dżurdżuleszti z terminalem paliwowym, pasażerskim i portem żeglugi dalekomorskiej.
Ale radość Mołdawii to dla nas dość długie oczekiwanie na granicy, bo choć przed nami jest kilka samochodów to obsługujący nas celnik wyraźnie chce pokazać, jaki jest ważny. Ale jeszcze gorzej jest na granicy mołdawsko-rumuńskiej (od mołdawskiej strony), bo tam trafia nam się jakaś wyjątkowo niesympatyczna franca. Ale o to nie mam żalu – w końcu to frustrująca praca. Gorzej, że głupie babsko sprawdzając nasze papiery upuściło gdzieś nasze samochodowe OC, co skonstatowałem po kilkudziesięciu metrach w samochodzie. No to wracam i pytam czy przypadkiem coś jej nie wypadło? Babsztyl na to, że nie wie o co chodzi i generalnie zejdź mi z drogi Polaku, bo muszę w brzydki sposób potraktować cały tabun takich jak ty. Ja na to, że dzięki, ale nie skorzystam, bo bez OC to ta cała nasza eskapada traci jakikolwiek sens. Na szczęście zanim atmosfera zrobiła się naprawdę gęsta (i raczej bym z tego pojedynku na słowa nie wyszedł zwycięsko) pojawił się kolega mołdawskiej francy i po szybkim zapoznaniu się z tematem wszedł do budki, gdzie franca sprawdzała dokumenty. I…po 3 sekundach wrócił z naszym ubezpieczeniem.
Z kronikarskiego obowiązku dopowiem jeszcze, że cały, nieco ponad kilometrowy odcinek mołdawskiej ziemi to jeden wielki korek. Jego pokonanie zajmuje nam grubo ponad godzinę. Jedyna pociecha jest taka, że rumuńscy celnicy uwijają się z nami w niewiele ponad minutę i voila – jesteśmy z powrotem w UE. Witaj, jutrzenko swobody!
Ale nie ma czasu na podniety – nucąc pod nosem „Odę do radości” i „Międzynarodówkę”, czyli dwa oficjalne hymny tej brukelskiej hydry dojeżdżamy do Gałacza, skąd w te pędy ruszamy na prom. Nasz cel na wieczór to Tulcza, czyli oficjalne serce i wjazd do Delty Dunaju. Podróż promem mija nam bezproblemowo i tuż przed 20 jesteśmy po drugiej stronie. Do Gałacza jedziemy godzinę z hakiem i…lepiej dobrze się przygotujcie, bo to nasze największe zaskoczenie na całej trasie. Nie wiem czy to efekt przepięknego nieba, zachodu słońca czy bajkowych krajobrazów, ale widoki z okna samochodu są na tej trasie absolutnie zjawiskowe, a Rumunia przypomina w tym miejscu Toskanię (minus wszechobecne w Italii cedry). Nie, nie żartuję.
W Tulczy jesteśmy po zmroku, więc szybko meldujemy się w hotelu i…. Nie, nie zapadamy w zimowy sen, bo pani nie może znaleźć pilota do klimatyzacji. Kto czytał nasze wcześniejsze przygody ten wie, że to dla nas nie pierwszyzna. Ale sprawa wymaga jak najszybszej interwencji, bo mimo późnej pory na zewnątrz, a co za tym idzie także w pokoju – panuje nieznośny zaduch. A pani recepcjonistka jest chyba jakąś krewną recepcjonistki z hotelu w Odessie, bo choć mogłaby dać nam nowy pokój, uznała oczywiście, że jest to rozwiązanie zbyt proste. Rusza więc na poszukiwania pilota, rozpoczynając od olbrzymiej szuflady, w której pilotów jest od groma i jeszcze trochę. Oczywiście, najpierw daje mi jakieś 2 piloty zupełnie innych firm, ale ponieważ przerabiałem to już w hostelu w Barcelonie, kategorycznie odmawiam. Pani smutno kiwa głową i rusza w szaleńczy szał poszukiwań po pokojach, a po chwili, zdając sobie sprawę z ogromu pracy, do roboty angażuje swoją nieletnią córkę i męża (który w reakcji na jej prośbę tylko przekręcił się w fotelu, żeby przypadkiem nie dostać odleżyn). Poszukiwania trwały jakieś 30 minut z dwoma nieudanymi próbami uruchomienia klimatyzatora. Ostatecznie miła pani recepcjonistka postanowiła potwierdzić starą prawdę, że najlepsze sposoby są najprostsze. Na moich oczach zapukała do pokoju obok, gdzie rezydowała jakaś półnaga i półprzytomna turystka z Francji i bez ceregieli zapytała czy już ustawiła sobie odpowiednią temperaturę w pokoju. Tamta tylko pokiwała głową, na co nasza recepcjonistka bez mrugnięcia okiem rzuciła tylko: „To ja pożyczam pilota” i zanim turystka zdążyła zaprotestować, już staliśmy się właścicielami odpowiedniej temperatury w naszym pokoju. I znów opadła mi szczęka: pilot był zupełnie innej marki niż marka klimatyzatora, co po latach każe mi zwrócić honor recepcjoniście z Barcelony. Tak, mój amigo, teraz już Ci wierzę, że istnieje coś takiego jak „universal remote”.
Dzień 13
Tulcza wygląda jak typowy nadmorski kurort, z tym drobnym zastrzeżeniem, że jednak leży nad Dunajem. Ma więc deptaczek z knajpami i sklepami, pełno turystów, dysponuje też potencjałem zdecydowanie zbyt małej ilości miejsc parkingowych i bardzo ładną promenadą, której prawie nie psują szkaradne bloki z epoki „Słońca Karpat”. Ale jest ok – ostatecznie my tu nie jesteśmy, żeby podziwiać architekturę, tylko dostać się na deltę Dunaju. Tu od razu dobra rada: do Tulczy dobrze pojechać na 2-3 dni, znaleźć jakiś dobry parking, zostawić tam auto i udać się w te pędy na wodny dworzec znajdujący się przy promenadzie, z którego odpływają promy na szereg wysp położonych wzdłuż delty. Niektóre podobno urywają dupę, ale ze względu na ich odległość oraz fakt, że promy z uwagi na ograniczenia w rezerwacie przyrody zapieprzać za bardzo nie mogą (zresztą czemu by miały, tam jest tak pięknie), jest to wycieczka przynajmniej na 2 dni, z noclegiem w którejś z okolicznych miejscowości na trasie. Do wyboru są trasy do Chilia, Suliny albo Saint Georghe, gdzie można przenocować w którymś z pensjonatów. Po drodze znajdziemy masę cudów natury: np. jezioro Rosca z największą w Europie kolonią pelikanów.
Płynąc dalej, na wysokości Peripravy wzdłuż rzeki możemy zaobserwować stada beztrosko biegających dzikich konii, nie wspominając o takich atrakcjach jak łabędzie, dzikie kaczki i masa innych, będących pod ochroną gatunków ptaków. Myśmy mieli jednak tylko jeden dzień, więc odpadały rejsy komunikacją publiczną. Ruszyliśmy więc do prywatnych właścicieli łódek celem negocjacji. Warunki były zaporowe: większość proponowała całodzienne rejsy od 200 zł od osoby, co mocno przekraczało nasz budżet. Ale ostatecznie znaleźliśmy sympatycznego kapitana, który zgodził się nas przewieźć za 90 RON od osoby (czyli ok. 85 zł). I tak, o ile nie załapiecie się na wodnego PKS-a, to jest naprawdę dobra cena.
Razem z 2 innymi rodzinkami udaliśmy się w ok. 6 godzinny niespieszny rejs i były to jedne z najlepiej wydanych pieniędzy na całym wyjeździe. Widzieliśmy m.in. kolonię różowych pelikanów i inne egzotyczne ptaki, a sam rejs wąskim Dunajem przypominał mi trochę deltę Mekongu z „Czasu Apokalipsy”.
Po przybiciu do brzegu późnym popołudniem Tulcza zapunktowała u mnie jeszcze bardziej, bo akurat na deptaku odbywał się koncert jakiejś całkiem zacnej rumuńskiej kapeli metalowej. Niestety, musieliśmy ruszać dalej w drogę. Odległość? 140 kilometrów. Cel: Konstanta.
Droga przyjemna, krajobrazy znów przednie, a dodatkowo mały egzotyczny pierwiastek, jakim są cygańskie miasta i miasteczka. Do stwierdzenia tego nawet nie trzeba patrzeć na miejscowych, wystarczy spojrzeć na ich domy – te charakterystyczne wielopokoleniowe gargamele. Ogromne, budowane latami domy – z pełną tanich świecidełek i tandetnych szkiełek elewacją. Zazwyczaj niewykończone, ale imponujące rozmachem. Podobne domy znajdziecie chyba tyko w okolicy Maramuresz, znajdziecie ich też pełno na trasie do Konstanty. Tutaj mamy tylko jeden przystanek – w słynnym Babadag, unieśmiertelnionym przez Andrzeja Stasiuka.
W Konstancji meldujemy się późnym wieczorem i bez noclegu. Szczęśliwie szybko znajdujemy Wi-Fi i rezerwujemy hotel, który okazuje się być dawnym akademikiem. Ma to swoje wady (pokój na szóstym piętrze BEZ windy), które jednak równoważą zalety – jakieś 200 metrów od naszego hotelu znajduje się piaszczysta plaża.
Dzień 14
To dzień, który zaczynamy od kilku godzin na plaży. Woda ciepło, słoneczko ostro przygrzewa – idealne warunki. Niestety, z czasem liczba ludzi na plaży przekracza normy dopuszczane przez ONZ. Na dodatek plażowanie też nie jest w 100 proc. komfortowe, bo Rumuni to niestety straszni syfiarze – na plaży pełno jest petów, resztek jedzenia i innych śmieci. Ale dobre 2-3 godzinki poleżeliśmy i – ku radości Heldona – popływaliśmy.
Wyjeżdżając z Konstancy robimy jeszcze krótki spacer po centrum miasta i ruszamy…właściciwie już w drogę powrotną. Droga mija nam błyskawicznie – w ciągu półtora godziny jesteśmy w Bukareszcie (gdzie trochę nam się korkuje na tzw. obwodnicy, która okazuje się być okalającą miasto wąską dróżką bez żadnych świateł, za to z masą zatołoczonych skrzyżowań. Efekt – pewnie się domyślacie). Jedziemy dalej – za Pitesti kończy się autostrada, a my dojeżdżamy do Curtea de Arges, czyli przedsionka słynnej Transfagarasan. Tam akurat wpadamy na jakieś lokalne święto w najważniejszym miejscu miasteczka, czyli na łące obok Lidla. Wykorzystujemy to strategiczne położenie na uzupełnienie zapasów, co oczywiście zachwyca Heldona. Od czasu wyprawy do Rumunii za każdym razem, gdy gdzieś jedziemy i widzi Lidla, wpada w małą euforię. I tak oto wychowujemy naszą córkę na masowego konsumenta.
Całe popołudnie zajmuje nam przejazd Drogą Transfagarską, o której już pisaliśmy – możecie przeczytać o niej TUTAJ. Wieczorem zjeżdżamy do Sybina na nasz ostatni nocleg w czasie tej wyprawy. A że Sybin jest przepiękny nie trzeba chyba nikomu mówić.
Dzień 15
To dłuuuga droga powrotna. Ponad 1000 kilometrów z Sybina do Warszawy. Pierwotnie chcieliśmy przenocować gdzieś przy granicy z Polską, ale jechało się tak dobrze, że jakoś udało nam się w środku nocy dojechać do Warszawy. Reasumując. Świetna podróż, z masą przygód, ale przecież bez przygód byłoby nudno, co nie?
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
13 komentarzy
Maki
W 2017 na "pałę" rodzinnie wybralismy sie na Ukraine w rejon Kurortne (niedaleko nieszczesnej Zatoki). Swietny kurs hrywny pozwolił na niezwracanie uwagi na koszty. Ogolnie gdyby ując w jakis katalog lub przewodnik to co mozna doznac w rejonach lagun (liman) i pustych plaz przy swietnej pogodzie to Polakow było by tam pewnie wiecej. W Kurortne miejscowa pani orzekła ze kiedys był Polak i raz Niemiec.
weekendowi
Może lepiej, że jeszcze nie ma tłoku. Przyjemniej się odkrywa takie miejscówki:)
Pingback:
Krzysiek Ciemnołoński
Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że to co najciekawsze dla mnie jest na wschód od Polski 🙂 Pozdro!
kawairakija
Tablica z prezydentem Kaczyńskim była tam dużo wcześniej, niż Saakaszwili był tam gubernatorem. Widziałem ją, kiedy byłem tam w maju 2012 roku. Ulica Kaczyńskiego też już wtedy była.
kawairakija
Dużo tych “tam”.
Weekendowi
Znalazłoby się miejsce przynajmniej na jeszcze jedno 😉
emiwdrodze
Kaczyńskiego bym na tej rzeźbie nie poznała, jakiś kiepski artysta ją robił 😛
A delfiny biedne, w życiu się na taki pokaz nie wybiorę ani w żaden inny sposób takich miejsc nie chcę wspierać czy reklamować…
PatTravel
Mówiąc szczerze, myślałam że tam jest znacznie gorzej.
balkanyrudej
Generalnie w tym roku rozważaliśmy odwiedzenie Delty Dunaju, jednak po zobaczeniu zdjęć stamtąd oraz przeczytaniu opinii w internecie, doszliśmy do wniosku, że jednak są ciekawsze miejsca do zobaczenia. 😉
Weekendowi
E, warto jest. Ale tylko jeśli a) na 2-3 dni b) jeśli to przystanek na dłuższej trasie 😉
KasiaN
Zabrałam się z Wami w podróż, świetnie opowiedziane. Jako miłośniczka literatury dziękuję za Akerman i Babadag:)