Krótka opowieść o ukraińskich drogach, 2 przebitych oponach i ekstremalnej pomocy drogowej
Wiecie, jak jest po ukraińsku laweta? Ewakuator. Uroczo, nie? Jeśli jedziesz na Ukrainę, zapamiętaj – może się przydać.
Obiegowa opinia jest taka, że drogi na Ukrainie są fatalne. To nieprawda. W rzeczywistości są znacznie gorsze. Choć początek nie zapowiadał niczego złego – po pokonaniu przejścia w Medyce (jakiś rekord, staliśmy tylko godzinę) pomknęliśmy równą jak stół ścieżką w stronę Lwowa, która co prawda tuż przed miastem zaczęła mieć swoje drobne wyboje, ale i tak było pozytywnie. Następnego dnia, gdy zwiedzaliśmy polskie rezydencje magnackie w Podhorcach czy Złoczowie już było tych dziurek jakby więcej, ale ciągle do przyjęcia. Problemy zaczęły się na trasie do Tarnopola, a już zwłaszcza na drodze z Tarnopola do Kamieńca Podolskiego. Kruszony asfalt, koleiny, momentami całkiem spore dziury – tak jest przez całe 150 km tej męczącej drogi.
Jej największą atrakcję ulokowano jakieś 30 km od Tarnopola na szerokich taflach asfaltu, które – gdyby nie koleiny i brak jakichkolwiek pasów i oznaczeń – mogłaby udawać ukraińską imitację autostrady.
W pewnym momencie dojrzeliśmy znak, że jeśli chcemy skręcić na Kamieniec, musimy skręcić w prawo. Było to o tyle logiczne, że w oddali widzieliśmy, że nasza autostrada zbliżała się do końca. Tyle tylko, że…nie było gdzie skręcić – po prawej mieliśmy szeroką na 4 metry ukopaną hałdę piachu (tzw. pas zieleni), za którą faktycznie była jakaś jezdnia. Tylko jak tam zjechać? Z rozkminy wyrwał nas jadący przed nami tir, który nagle gwałtownie skręcił i w tumanach kurzu zjechał na prawy pas. Cóż było robić – pouczeni dobrym przykładem zrobiliśmy to samo. Po chwili jak gdyby nigdy nic, pojawił się drogowskaz na Kamieniec.
Reszta drogi wyglądała podobnie – na niektórych jej fragmentach jazda z prędkością 40 kilometrów na godzinę zakrawała na sporą brawurę i ekstrawagancję.
Potem na chwilę odzwyczailiśmy się od złego, bo wjechaliśmy do Rumunii. A jak już kilka razy pisaliśmy – drogi w Rumunii to w tej chwili absolutna ekstraklasa, skwapliwie wyremontowana dzięki wyciśnięciu do cna unijnego cycka z funduszami. Jasne, na lokalnych trasach zdarzają się słabsze odcinki, ale generalnie nie ma na co narzekać.
W Mołdawii było już gorzej, ale ciągle przyzwoicie. Nawet gdy w pewnym momencie okazało się, że nasza główna trasa prowadząca do Kiszyniowa zamieniła się na kilkanaście kilometrów w szutrowo-żwirowy trakt i tak było miło, bo droga była szeroko, dobrze "wyklepana" przez auta i dzięki temu prosta jak stół.
Potem było Naddniestrze, o dziwo nienajgorsze pod względem infrastruktury, a ponieważ człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego…po przekroczeniu granicy w drodze do Odessy znów przeżyliśmy szok kulturowy. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
Na jeden z ostatnich etapów podróży zaplanowaliśmy rumuńską Deltę Dunaju. Ale przecież to za łatwe, bo Delta jest taka "komercyjna".
W mig wymyśliliśmy więc, że może fajnie byłoby obejrzeć Deltę od ukraińskiej strony. Wystarczyła nam do tego wzmianka w przewodniku, że miejscowość Wilkowo położona w środku ukraińskiego rezerwatu biosfery Dunaju bywa nazywana "ukraińską Wenecją". No i co? No i jak kiedyś spotkam autorów tego przewodnika (nazwiska mam wynotowane) to głowę urwę, a do środka zrobię dwójkę. Albo każę pojechać tą drogą. Swoje dorzucił jeszcze spotkany po drodze na stacji motocyklista, którzy zachwalał Wilkowo pod niebiosa. I fakt, stwierdził, że na drodze "są takie fajen hopki i można se poskakać, hehe", ale… Drogi życzliwy nieznajomy – jeśli to czytasz, to życzę ci, żebyś w swoim globtroterskim życiu poruszał się tylko takimi drogami.
Bo problem wcale nie polega na tym, że Wilkowo i okolica są brzydkie, bo samo poprzecinane kanałami miasteczko jakiś tam urok ma, a dodatkowo położone nad Dunajem ośrodki wypoczynkowe wygladają przesympatycznie. Niestety, mamy tu do czynienia z klasycznym "hypem", czyli rozbudzonymi oczekiwaniami, które nawet w 5 proc. nie pokrywają się z rzeczywistością.
Droga do Wilkowa
No i jest jeszcze podstawowy problem: do Wilkowa trzeba się jakoś dostać, a najlepsza droga z Białogrodu nad Dniestrem mniej więcej od połowy trasy to absolutny obraz nędzy i rozpaczy.
Od miejscowości Tatarbunary czeka na was i zawieszenie waszego auta absolutna męka i czarna rozpacz. Gigantyczne dziury, koleiny i slalom gigant pomiędzy nimi. Co ciekawe, droga jest właściwie pusta, a na ciągnącej się równolegle wąskiej gruntówce ruch jest jak na Marszałkowskiej. Tiry, dostawczaki, auta prywatne – jeżdżą tamtędy wszyscy. Nie jest to komfortowe, ale i tak o niebo lepsze niż jazda po tym tzw. asfalcie. Ale wiecie co? To też nie jest najgorsze.
Bo najgorsze miało miejsce za Wilkowem, gdy ruszyliśmy dalej w stronę miejscowości Izmaił, niedaleko trójgranicy ukraińsko-mołdawsko-rumuńskiej (która jest zjawiskiem tyleż zabawnym co irytującym i jeszcze o niej kiedyś napiszemy). Niby niedaleko (niecałe 80 km), GPS też jakoś optymistycznie założył, że godzina trzydzieści styka.
No to jedziemy. Początek jest naprawdę malowniczy – tradycyjnie krzywa ścieżka ciągnie się wśród wysokich szuwarów i mokradeł. Na podziwianie krajobrazu mamy zresztą naprawdę sporo czasu, bo…tego nie da się opisać słowami. Slalomy, jakie musieliśmy pokonywać, by nie wpadać w głębokie na kilkadziesiąt centymetrów doły są nie do opisania – dość powiedzieć, że pokonanie tych 80 kilometrów naszą poczciwą kijanką zajęło nam prawie 3 godziny, w czasie których zdążyliśmy się pokłócić, pogodzić, znów pokłócić i znów pogodzić. Ale w końcu dojechaliśmy do Izmaiła z jasnym postanowieniem, że z samego rana ruszamy do Rumunii.
I wiecie co? To też nie było najgorsze.
Mapa poglądowa prawdopodobnie najgorszej drogi w naszej galaktyce
Następnego dnia wstaliśmy rano jak skowronki i w te pędy ruszyliśmy w trasę, marząc wręcz o równiutkich rumuńskich drogach. Droga była tradycyjnie najeżona dziurami, ale w porównaniu z trasą wczorajszą to była prawdziwa ekstraklasa. I myśmy naprawdę te wyrwy mijali ze skillem godnym Hołowczyca (choć to kiepski przykład, bo on chyba od 20 lat żadnego rajdu nie ukończył). I nagle jebut! Wjechaliśmy w szeroką, ale raczej niewysoką dziurę i po kilkunastu metrach poczuliśmy ten charakterystyczny stukot koła. No to zatrzymujemy auto, wysiadamy i…prawa przednia i tylna opona przebite. Późniejsze śledztwo pokazało, że choć dziura była niewysoka, to jednak miała bardzo ostre krawędzie, które bez problemu poradziły sobie z kolami.
Najważniejsze w takiej sytuacji to nie wpadać w panikę. Do miasta mamy jakieś 10 kilometrów, poza tym mamy zieloną kartę przecież, więc ktoś na pewno nam pomoże. Dzwonimy: najpierw do wymienionego w wykazie ukraińskiego przedstawicielstwa naszego przedstawiciela. Pojawia się wkurwiająca muzyczka. Wkurwiająca podwójnie, bo nie mamy karty SIM lokalnego telekomu (bo niby po co), a za kilkanaście minut rozmowy z Ukrainą można kupić przeciętnej klasy samochód. W końcu odbiera jakiś znudzony życiem obywatel: aha, opony, dwie, gdzie pan jest, a to był wypadek, nie, tylko najechalismy, a to w takim razie nic nie możemy zrobić, dzwońcie do Polski. No to dzwonię do PZU z przeświadczeniem, że Ukraińcy to wiadomo, Bandera i mszczą się za Petlurę i powstanie Chmielnickiego, ale rodacy to nas jednak nie zostawią. A tu taki wuj. Bo myśmy to niby wiedzieli, ale miła pani w PZU jasno nam wyklarowała: przebite opony to zbyt miałka awaria, żeby można było nią objąć nasze OC. Inna sprawa, gdybyśmy w kogoś przypieprzyli albo jeszcze lepiej ktoś w nas, wtedy możemy rozmawiać. I jakby komuś się coś stało, to też ubezpieczyciel pomoże z radością. Ale gdzie mi tu panie z jakimiś oponami dzwonisz. Lekko zdenerwowany pytam, co mamy robić, a w przypływie łaski miła pani oferuje, że może uda jej się znaleźć jakiś numer do lawety i jakby co to zadzwoni. Oczywiście, miała ważniejsze sprawy na głowie.
Na szczęście z pomocą przyszli nam ukraińscy kierowcy. Zatrzymał się już pierwszy samochód – miła pani zadzwoniła do męża, zdobyła numer laweciarza, zadzwoniła i powiedziała gdzie jesteśmy. Laweciarz stwierdził, że będzie za pół godziny, a my jeszcze sobie ucięliśmy z panią pogawędkę o kiepskich drogach na Ukrainie – na dowód pani pokazała nam 5 okazałych bąbli prawie wyrywających się z jej łysych jak kolano opon.
Byliśmy już częściowo uratowani, ale laweciarzowi się nie spieszyło. Na szczęście czekanie umilali nam miejscowi kierowcy, którzy zatrzymywali się sami z siebie i oferowali pomoc. Gdy tłumaczyliśmy, że czekamy na „ewakuator”, kilku brało od nas numer laweciarza i dzwoniło z opierniczem. Nie przyspieszyło to całego procesu – pokonanie 10 km zajęło gościowi niecałe 2 godziny.
Co dalej? Na dobrą sprawę byliśmy skazani na łaskę i niełaskę kierowcy. Nie wiedzieliśmy nawet, ile trzeba będzie mu zaplacić, bo co chwila zmieniał zdanie. Szczęśliwie dla nas przy bankomacie pogadaliśmy chwilę z jakimś miejscowym, który wziął na krótką rozmowę laweciarza, bo mocno się zdziwił, że chce nas skasować NA TYLE (czyli ok. 100 zł). Dzięki niemu zapłaciliśmy mniej, a na koniec miał dla nas jeszcze jedną złotą radę. – Negocjujcie każdą cenę, bo mogą was orżnąć – powiedział krótko.
Szybko okazało się, że ma rację. Laweciarz zawiózł nas do swojego znajomego mechanika, który gdy tylko zobaczył nas samochód, zaczął cmokać, kręcić głową i teatralnie prawie lamentować. Z jego małego monologu zrozumieliśmy, że opony nadają się na szrot, a dodatkowo trzeba też wymieniać parę metalowych części w samym kole, rzekomo zmiażdżonych przy przebiciu opony. A jak dwie opony do wymiany, to w sumie wymienić trzeba cały komplet. Koszt? 80 dol. Najmarniej.
Ale znów uśmiechnęło się do nas szczęście, bo nasz motoryzacyjny ekspert nie miał takich opon jakich potrzebujemy i co gorsza, nie znał w okolicy nikogo, kto byłby mu je w stanie opchnąć. Stąd lekko niezadowolony kierowca zawiózł nas do „normalnego” warsztatu, gdzie majster podkleił nam obie oponki i po pół godzinie puścił wolno, inkasując za usługę jakieś 50 zł.
Morał z tej historii jest taki, żeby uważać, bo w nieszczęściu nigdy nie zabraknie ludzi, którzy i tak będą chciał na nas trochę zarobić. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: ten tekst nie jest przestrogą przed południem Ukrainy. Wręcz przeciwnie – Odessa to fantastycznie zachowane miasto z XIX-wiecznym klimatem, twierdza Akermańska w Białogrodzie nad Dniestrem imponuje wielkością (pamiętacie „Stepy Akermańskie” Mickiewicza? Ja też nie), a w miejscowych winnicach produkuje się naprawdę dobre wino. Tylko te drogi…
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
6 komentarzy
Marcin P
Zdziwoła mnie jedna sprawa, wy podrożujący po wielu krajach posiadacie jedynie OC i zieloną kartę czyli też OC tylko takie które jest honorowane w niektórych krajach, nie kupujecie polisy assistance. Dziwna sprawa 🙂
bajprzeznet
Nie będe tytaj bronił, ale sam szukając różnych wariantów Assistance byłem mocno rozczarowany. Po pierwsze, najlepsze warunki dają gdy masz od razu u nich OC. Po drugie, ilość kruczków, wyjątków itp także jest ogromna. Po trzecie limity km też obecnie są dosyć słabe, okazuje się że taka laweta może dostarczyć się np. 50km do miast pod warsztat i tyle. I ostatni problem – ceny takich usług takżę wzrosły.
Z jednej strony nadal warto, z drugiej często to assistance daje tylko scholowanie do najblizszego warsztatu gdzie i tak płacisz.
Najgorsze jest to żę w nowszych autach liczba potencjalnych usterek jak i koszty ich usunięcia mogą zaboleć…
żuBer
My w Rumunii trafiliśmy na droge E79 która na całej długości była w remoncie ok 180 km dziury, wahadła, objazdy… stracilismy na niej kilka godzin.
Pingback:
Kasia
Świetny artykuł! A jak z policją? Mam wielka ochotę wybrać się na Ukrainę, pomimo tych dziur, tylko boję się policji i łapówek.
Weekendowi
My nie mieliśmy żadnej styczności z policją. Mało tego, praktycznie nie odnotowaliśmy żadnych patroli. Wiadomo, ludzie mają różne doświadczenia, ale u nas akurat wszystko odbyło się bez żadnych kłopotów 😉
Pozdrawiamy