Warning: file_exists(): open_basedir restriction in effect. File(core/post-comments) is not within the allowed path(s): (/home/weekendowi/domains/weekendowi.pl:/tmp:/var/tmp:/home/weekendowi/.tmp:/home/weekendowi/.php:/usr/local/php:/opt/alt:/etc/pki) in /home/weekendowi/domains/weekendowi.pl/public_html/wp-includes/blocks.php on line 532
Jak nie podbiliśmy Sri Lanki. 19 błędów, które popełniliśmy i rad, jak ich uniknąć - weekendowi.pl
Azja

Jak nie podbiliśmy Sri Lanki. 19 błędów, które popełniliśmy i rad, jak ich uniknąć

Czy polecamy Sri Lankę jako miejsce na urlop? Tak! Wspaniałe zabytki, piękna przyroda, dobre jedzenie – będziemy bardzo miło wspominali pobyt w tym kraju. Ale gdybyśmy jeszcze raz mieli planować urlop, kilka rzeczy zrobilibyśmy inaczej. Przeczytajcie koniecznie, jeśli Sri Lanka jest na Waszej liście miejsc na urlop.

1. Sri Lanka jest piękna, nie dotyczy to Kolombo. Właściwie najlepsze, co możesz zrobić po wylądowaniu na lotnisku, to jak najszybciej jechać w głąb lądu lub (jeśli przylatujecie wieczorem) przenocować gdziekolwiek blisko lotniska i od razu potem uciekać. Nie ma, że stolica, że na pewno jest pięknie, że reprezentacyjne budowle. Nie. Kolombo nie ma “momentów” ani urokliwych zakątków – co do zasady jest brzydkim jak noc placem budowy, któremu za kilka lat przybędzie pewnie tylko wieżowców. No i ceny, kompletnie nieadekwatne do kraju, w którym się znajdujecie. Nie wspominając już nawet o gigantycznych korkach. Jeśli już koniecznie się uprzecie na to Kolombo (pamiętajcie – ostrzegaliśmy), to w najlepszym razie weźcie jakiegoś tuktuka i każcie się chwilę powozić po mieście i jego zakamarkach. Po pół godziny będziecie mieli dosyć – nie ma za co.

Negombo też możecie sobie odpuścić, poważnie. A jeśli chcecie poczuć srilański miejski zgiełk – zapraszamy na dłuższy pobyt w Kandy, Trincomalee albo Galle na wybrzeżu. Szczególnie to ostatnie miasto to nasz faworyt – piękna, kolonialna architektura, fajne położenie i klimaty… rodem z Karaibów.

2. Po Sri Lance można się poruszać transportem publicznym (jest bardzo tani), ale nie jest to zbyt wygodne doświadczenie. Pociągi i autobusy są wysłużone, bywają bardzo zatłoczone, a jazda nimi może przypominać mordęgę. Marna to pociecha, że kierowcy autobusów jeżdżą jak popierdzieleni, a jak mówił nasz kierowca, nawet policjanci boją się ich zatrzymywać do kontroli prędkości. Zresztą, pewnie i tak będziecie mieli okazję przejechać się ichnim transportem publicznym (więcej o tym za chwilę).

Dlatego jeśli tylko macie taką opcję – wynajmijcie auto z kierowcą. Zwłaszcza przy większej grupie, bardzo się to Wam opłaci. Nasza 10-osobowa grupa (6 dorosłych, 4 dzieci) za 12 dni zapłaciła 840 USD, więc w przeliczeniu na dobę wyszło nam 70 USD. A w przeliczeniu na parę… no, naprawdę grosze. W tej cenie (raczej w niższych rejonach skali) dostaliśmy przesympatycznego kierowcę, który woził nas, gdzie tylko chcieliśmy i możemy go tylko rekomendować.

3. To on poradził nam, aby z dwóch historycznych miast Pollonaruwy i Anuradhapury, wybrać to pierwsze. I nie żałujemy: majestatyczne ruiny byłej stolicy Cejlonu położone we wspaniałym parku robią ogromne wrażenie. Jest to miejsce, w którym spokojnie można spędzić cały dzień, np. Wynajmując rowery (choć w tej sytuacji trzeba przygotować też drobniaki, by negocjować z miejscowymi sprzedawcami mydła i powidła możliwość ich zostawienia). Ale ponieważ jesteśmy z rodu Lecha, chowanymi na cebuli, to oczywiście trochę ponarzekamy: wszechobecne małpy, które w pierwszych dniach były uroczą ciekawostką, bardzo szybko Wam spowszednieją i zaczną irytować.

4. Choć wciąż nie wiemy czy będąc tam, błędem nie było zwiedzanie świątyni Penisa Siwy w Pollonaruwie, wizyta w której uchodzi za najlepszy sposób na… zajście w ciążę. Poważnie: ponoć wiele kobiet, które mają z tym problem, wkrótce po wizycie w świątyni wchodzi w stan błogosławiony. A ponieważ my mamy już naszą dwójkę uroczych pociech, to bardzo dziękujemy – chętnie oddamy ten “przywilej” innym, bardziej potrzebującym 😉

5. Jeśli jedziecie do Pollonaruwy w okolicach weekendu, to nie zdziwcie się, jeśli okaże się, że wszystkie drogi są zamknięte i trzeba szukać objazdu. Powód? Prezydent Sri Lanki pochodzi właśnie stąd i ponoć często lubi odwiedzać rodzinne strony. A wtedy wiecie, rozumiecie… policyjne blokady, kluczenie bocznymi ścieżkami. Taki tu mają klimat.

6. A skoro już jesteśmy przy Pollonaruwie i tamtejszych świątynnych ruinach, to pamiętajcie, by zabrać ze sobą coś, o czym my zapomnieliśmy, czyli… skarpetki. Powód? Do najświętszych miejsc idzie się tam boso, a gdy średnia temperatura wynosi grubo ponad 30 stopni, to możecie sobie wyobrazić, jak rozgrzane są kamienne płyty. Delikatnie mówiąc, nie jest to komfortowe. Panie powinny mieć ze sobą chusty do zakrycia ramion i kolan.

7. Pamiętajcie też, że choćby nie wiadomo jak miły był wasz kierowca, to nie zawsze należy mu ufać. Jeśli więc na przykład podjedziecie pod bramę “Złotego Pałacu” w Kandy, a on powie Wam, że już tu musicie ściągać buty i może lepiej zostawcie je w aucie, to powiedzcie mu, że nieuk i nie chcecie mieć spalonych stóp. Myśmy naszego kierowcy oczywiście posłuchali i przeszliśmy (a właściwie przeskakaliśmy) kilkadziesiąt metrów eleganckim skwerkiem do kasy. Już wtedy wiedzieliśmy, że coś jest nie tak, bo prawie wszyscy mieli na sobie buty, tylko szóstka białasów z dzieciakami jak te sieroty leciała na bosaka. Miejscowi patrzyli na nas różnie – jedni jak na idiotów, inni jak na wyjątkowo pobożnych hinduistów, skoro tak jak najwięksi religijni ultrasi chcemy przejść jeszcze kilkaset metrów do pałacu. I wiecie co? Do dziś się zastanawiam, czemu nie zawróciliśmy w tym momencie po buty i próbowaliśmy jeszcze doskakać do pałacu. W końcu z którejś piersi wyrwało się donośne “K….rwa stop!” (Nie było czasu zasłonić uszu dzieciom) i ochotnik poczłapał na swoich nadpalonych stópkach do samochodu po nasze buty. Wracając, był fetowany co najmniej jak Juliusz Cezar wracający do Rzymu. My zaś triumfalnie założyliśmy na nogi nasze papcie, przeszliśmy 30 metrów i zdjęliśmy je znowu, bo trzeba było wchodzić do pałacu.

8. Błędem nie była z pewnością wizyta w pobliskim Światowym Muzeum Buddyzmu (pan wspaniale opowiadał, eksponaty z całego świata bardzo ciekawe). Błędem było za to zwiedzanie tego przybytku z nadpalonymi stopami, przed obiadem i z wyczerpanymi dawno zapasami wody pitnej. Tak, zwiedzanie trwało tak długo.

9. Kuchnia Sri Lanki jest absolutnie wspaniała, ale nie dotyczy to wszelkiej maści turystycznych jadłodajni, rozsianych po całym kraju. Poznacie je po dwóch rzeczach: bufetem w stylu “all you can eat” (zazwyczaj za obiad zapłacicie od 5 do 7 USD za głowę) i nienaturalnie dużym natężeniem bladych twarzy turystów. Teoretycznie jest ok, bo za relatywnie niewielkie pieniądze można się nażreć po kokardkę, ale miejsca te mają zasadniczą wadę: są tak bardzo bez smaku, że sprawią, że znienawidzicie lankijską kuchnię. Problem polega bowiem na tym, że na Sri Lance lubią jeść na ostro: intensywnie i z dużą ilością przypraw. W jadłodajniach prawdopodobnie wychodzą więc z założenia, że białasy to miękkie pałki (pewnie całkiem słusznie) i nie dadzą rady tak ostrym daniom, więc na wszelki wypadek nie przyprawiają ich w ogóle. W efekcie dania są bardzo, bardzo mdłe. Pierwszego dnia jakoś to znieśliśmy, drugiego – zjedliśmy zgrzytając zębami, ale trzeciego dnia kategorycznie poprosiliśmy, aby na obiadki chadzać do lokali, w których stołują się miejscowi. Poskutkowało: często zdarzało się, że zasiadaliśmy w miejscach, które nasz sanepid zamknąłby w mgnieniu oka. Ale żarcie było taaaaaakie dobre. I tak już do końca wyjazdu.

10. Błędem z pewnością nie było przypadkowe znalezienie restauracji Jina w Unawatunie – letniskowym mieście na południowym wybrzeżu, bo to miejsce jest w stanie z każdego mięsożercy zrobić zadeklarowanego weganina. Błędem był za to fakt, że do restauracji nie zabaliśmy własnego jedzenia, bo choć rozumiemy, że to nie fast food, to ponad 90 minut oczekiwania na dania, to… przesada. A najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że moglibyśmy czekać nawet ponad 2 godziny i dalej upierałbym się (i nie tylko ja – każdy z uczestników wyprawy), że było warto.

11. Na pewno błędem nie było wzięcie udziału w safari (byliśmy w dwóch różnych parkach), bo oglądanie słoni i innych dzikich zwierząt żyjących na wolności jest niesamowitym przeżyciem. Błędem jest za to chyba polityka obu parków, dotycząca liczby turystów odwiedzających park. Takie lankijskie safari wygląda mniej więcej tak: po terenie parku jeździ sobie z 50 jeepów, a kierowcy co jakiś czas rozmawiają ze sobą przez telefon. Gdy któryś zobaczy stado słoni, od razu daje znać kolegom i od razu wszystkie jeepy lecą w to miejsce. Tłok jak na Marszałkowskiej, a w efekcie – z fajnej wizyty zostaje lekki niesmak.

12. Bo na Sri Lance coraz więcej robi się dla turystów. Idealny przykład – rybacy wystający na specjalnych palach i łowiący ryby, będący jednym z symboli tego kraju. Na miejscu okazało się, że… już od dobrych kilku lat rybacy nie łowią rybek, bo to się kompletnie nie opłaca, tylko oparci o palmę piją piwko w oczekiwaniu na turystów. Gdy tylko zobaczą jakiegoś choć lekko zwalniającego minivana, błyskawicznie wskakują na swoje stanowiska, a herszt bandy wychodzi naprzeciw i negocjuje cenę za możliwość zrobienia zdjęćia. Ceny wahają się w zależności od tego, ile osób ma robić zdjęcia i czy np. Chcesz wejść na rybackie stanowisko (wtedy jest 2 razy drożej). Zniechęceni takim targowaniem, wytypowaliśmy jednego ochotnika, który za 500 rupii (niecałe 3 USD) zrobił zdjęcia. Szału nie było – o wiele fajniej byłoby, gdyby zgodnie z naszą sugestią, kierowca zwolnił, a my zrobilibyśmy sobie zdjęcia przez okno. Tak się jednak nie stało, a dlaczego? “Drugi raz się z nimi nie będę bił” – powiedział nasz kierowca. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

13. Z pewnością błędem nie było też delikatne zboczenie z trasy i udanie się do Trikunamalaja na północno-wschodnim krańcu wyspy. Bardzo przyjemne miejsce, fajne plaże (mniej oblegane niż na południu) no i dodatkowo ciekawa, ale bolesna historia – jeszcze nieco ponad 10 lat temu karty rozdawali tu separatyści z Tamilskich Tygrysów.

14. Temat rzeka, czyli ludzie. Jacy są Lankijczycy? Generalnie bardzo mili, ale… nie zawsze słowni. Weźmy taki przykład: przyjeżdżasz do hotelu, negocjujesz warunki i rabat (bo dłuższy pobyt i w sumie low season, a u Was widzę, za dużo gości nie ma, chłopaki), dostajesz dobrą cenę. A po 2 dniach się okazuje, że ojjj, nie możemy dać takiego dużego rabatu, zresztą tak wcale nie mówiliśmy, to kolega negocjował, no tak, ale właśnie pojechał na urlop. Zdarzyło się nam tak w róznych miejscach parę razy. Nie były to jakieś bardzo kłopotliwe sytuacje, ale… No właśnie, "ale" na urlopie nie ma racji bytu.

15. Aczkolwiek wszyscy na Sri Lance są zasadniczo chętni do targowania się i negocjacji: od hotelarzy po sprzedawców pamiątek czy innych przedstawicieli szeroko pojętej branży turystycznej. Kluczem do udanej transakcji jest tu uśmiech, dobry humor i przekonanie rozmówcy (o co nietrudno), że kurde – jesteśmy z Polski, a nie z Francji czy Niemiec 😉 Próbujcie więc szczęścia.

***

W tym miejscu warto wspomnieć dla odmiany nie o błędzie, ale o dobrej decyzji, jaką podjęliśmy przed wyjazdem – z pewnością było nią zabranie ze sobą routera Wi-Fi z firmy XOXO. Ta przełomowa technologia zapewni Wam dostęp do internetu w ponad 130 krajach na całym świecie, w tym także na Sri Lance. Jak sprawował się sprzęt podczas wyjazdu? Bez zarzutu – internet działał nawet w najbardziej odległych krańcach kraju (choć oczywiście w mniejszych ośrodkach prędkosć znacząco spadała). Dla nas oznaczało to przede wszystkim możliwość elastycznego planowania podróży – sprawdzania lokalnych atrakcji i przede wszystkim, rezerwowania noclegów na bieżąco, w zależności od tego, jakie aktualnie były nasze potrzeby. To naprawdę świetna usługa i jeśli w czasie wyjazdu bardzo potrzebujecie być podłączeni do sieci, to gorąco ją polecamy. Szczegóły i wszelkie informacje na temat tego, jak zamówić router, znajdziecie TUTAJ.

***

16. Przechodzimy do chyba największej atrakcji turystycznej Sri Lanki, czyli Lion's Rock ulokowanej w pobliżu miejscowości Sigiriya. To słynna góra, która z jednej strony przypomina głowę lwa, z drugiej – słonia. Wygląda absolutnie obłędnie i na pewno tam traficie. Ale wiecie co? Zastanówcie się poważnie czy warto wybrać się na szczyt. Zanim odsądzicie mnie od czci i wiary, oto nasz proces myślowy: Lion's Rock to piękna góra, więc trzeba ją zobaczyć. Ale będąc na szczycie, przecież jej nie zobaczysz, prawda? A do tego ze szczytu widoki są takie, że… no, nie widać Lion's Rock 😉 Do tego te bilety wstępu, które kosztują ok. 35 USD od osoby. Można wejść, oczywiście. Ale ZDECYDOWANIE nie powinniście w czasie swojej wyprawy ominąć sąsiedniego szczytu, z którego rozpościera się zdecydowanie najlepszy widok na Lion's Rock, czyli Pidurangala! Widoki są absolutnie zjawiskowe, zwłaszcza w okolicach zachodu słońca (nie wspominając o tym, że bilet uprawniający do wejścia znów kosztuje grosze). Samo wejście zajmie Wam ok. 40 minut – nie jest jakieś przesadnie trudne, aczkolwiek musimy Was przestrzec. Jeśli tak jak my, wchodzicie z małym dzieckiem w nosidle, to ostatni etap podejścia, gdzie trzeba skakać po skałkach i przeciskać się przez wąskie szczeliny, będzie dla Was koszmarem. Dlatego warto rozplanować to logistycznie – w przypadku naszej grupy część zwiedzających poszła na pierwszy ogień, druga (czyli ja), została z bobasem. A następnie zwyczajnie zmieniliśmy się.

17. Mamy za to mieszane wrażenia związane z jedną z największych atrakcji Sri Lanki, czyli podróżą pociągiem wzdłuż zielonych pagórków i herbacianych pól. Pojechaliśmy pociągiem na trasie Nuwara Elija – Ella i wiecie co… może to kwestia wygórowanych oczekiwań, ale było tak sobie. Pociąg oczywiście super zatłoczony (choć daliśmy łapówkę, by dostać miejsca siedzące 😉 ), a widoki? Było w porządku, ale znamy ciekawsze kolejowe trasy widokowe. I to wcale nie tak daleko od Polski – znacznie bardziej podobała nam się np. Podróż słynną Szargańską Ósemką. Relację z tej podróży możecie przeczytać TUTAJ.

18. Przy okazji wizyty w Ella musieliśmy zobaczyć słynny, przepięknie położony wiadukt kolejowy. Było warto, ale mamy 2 uwagi. Po pierwsze: z głównej drogi warto wziąść tuk-tuka, który zawiezie Was pod samo strome zejście do wiaduktu – droga nie jest zbyt ciekawa, przejazd kosztuje grosze, a szkoda tracić bez sensu siły.

Po drugie (i znacznie ważniejsze): trochę zlekceważyliśmy (jak każdy) tabliczkę dotyczącą zakazu korzystania z dronów. Tym bardziej, że zakaz nie był wcale związany z jakimiś szczególnymi przepisami BHP, ale z… pszczołami, które lubią ponoć dobierać się do sprzętu. Czy tak rzeczywiście jest? Nie wiem, drona nie mieliśmy, ale na własnej skórze (a pisząc ściśle – na skórze Agnieszki) mogliśmy się przekonać, że przy torach kolejowych grasuje całkiem sporo stado pszczół, więc musicie bardzo uważać.

19. Błędem z pewnością było kupowanie araku, czyli takiej ichniejszej wódy ze sfermentowanej trzciny cukrowej i kokosa. W smaku przypomina to co nieco parszywe whisky z Biedronki, chociaż w przeciwieństwie do ww., nie ma takiej ilości coli i lodu, która sprawiłaby, że arak dałoby się pić bez obrzydzenia. No, chyba, że droższe rodzaje. Ale to już nie na nasz budżet 😉

PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NAS FEJSBUKU, ZAJRZYJ TEŻ NA INSTAGRAM!

Jesteśmy podróżniczą rodziną. Poznaliśmy się w 2007 r. i od razu okazało się, że podróże to jedna z naszych wspólnych pasji. I tak jeździmy razem przez życie. W 2011 r. wzięliśmy ślub, a od sierpnia 2013 r. dołączyła do nas Helenka. Nasza kochana córka od razu złapała podróżniczego bakcyla. Ale nie mogło być inaczej – już w brzuchu mamy zwiedzała m.in. Izrael i Islandię, a pierwszą świadomą podróż – samochodowy trip po Bałkanach – zaliczyła mając 12 tygodni. Obecnie jest nas czwórka do zespołu dołączyła druga córka Idalia.

8 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *