Terakotowa Armia i wnuk Mao, który zmieni świat. Gdyby tylko nie był przygłupem
Zakazane Miasto w Pekinie to jedna z najbardziej imponujących budowli, jakie w życiu widziałem. Ten kompleks pałacowy z XV wieku zadziwia przede wszystkim swoim ogromem – to kilkanaście pagód i pałaców wieńczących ogromne skwery pośrodku. A po bokach…mniejsze pagody i pałace w wąsko zbudowanych uliczkach. To naprawdę robi wrażenie – wchodzisz na pierwszy ogromny skwer (jak połowa rynku w Krakowie) i widzisz z przodu jeden bardzo duży i bajecznie kolorowy pałac, a z pozostałych stron ten plac zamykają mniejsze, ale równie piękne i kolorowe budynki plus rzeźby dookoła.
Jeden z wielkich placów w Zakazanym Mieście
Myślisz sobie, że jest przepięknie i próbujesz zebrać z marmurowej posadzki szczękę, która upadła ci z wrażenia. Ale idziesz dalej przed siebie. A dalej jest przynajmniej 2 razy piękniej i tak jeszcze kilka razy – coraz większe skwery, coraz piękniejsze pałace. Nad wszystkim przy głównym wejściu na teren Zakazanego Miasta przez zdobiony mostek góruje słynny portret towarzysza Mao – człowieka uwielbianego, ale pewnie też w głębi duszy znienawidzonego. Ostatecznie to on odpowiada za śmierć milionów ludzi i nędzę większości narodu – najpierw w wyniku nieudanego Wielkiego Skoku, a następnie Rewolucji Kulturalnej, która pochłonęła setki tysięcy ofiar.
Mao już tylko z portretu przyglądał się jak czołgi w 1989 roku rozjeżdżają ostatni demokratyczny chiński zryw na Placu Tiananmen. Dziś młodzi Chińczycy traktują Mao trochę jak Che Guevarę – niby zbrodniarz, ale jednak symbol popkultury. Bo dla nich – dorabiającej się przyszłej klasy średniej jego zbrodnicza polityka jest równie odległa jak podboje Czyngis-Chana. Pamiętają go za to starsi – oni z kolei traktują politykę Mao tak jak nasi emeryci dokonania złotej dekady Gierka. Trudno się temu dziwić – jak ktoś nie miał nic, a w czasie rewolucji kulturalnej zaczął mieć minimalnie więcej, to będzie uważał tego, który wówczas rządził, za zbawcę. Pal licho miliony tych, którzy się na to nie zgodzili i skończyli marnie – błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. A Mao to taki chiński Mojżesz, który przez 40 lat prowadził swój naród do Ziemi Obiecanej, choć podobno mógł to zrobić przez kilka miesięcy. Wiedział jednak, że musi umrzeć jedno, przyzwyczajone do życia w niewoli pokolenie. I tak samo działali chińscy komuniści – „pomogli” zniknąć pokoleniu nastawionemu na samodzielne myślenie i dekadenckie zachodnie spory w demokratycznym stylu. Pokolenie tych, którzy tylko mieszali prostym ludziom w głowach i stanowili zagrożenie dla realizacji ściśle nakreślonego planu.
Gdy patrzysz na Chiny dzisiaj, masz wrażenie, że im się udało i w tym kryje się właśnie fenomen Mao. Opuszczając Pekin, w głowie kołatał mi się cytat przypisywany Winstonowi Churchillowi. Wiecie, ten, że demokracja to najgorszy ustrój na świecie, ale do tej pory nie wymyślono lepszego. I tak sobie głośno myślę, że może ten chiński jest lepszy? Nie ten, który mordował miliony ludzi, ale ten obecny, wynikający z ewolucji ustrojowej. To tak naprawdę system kapitalistyczny z ograniczoną odpowiedzialnością, w którym jedyne zadanie ludzi polega na mnożeniu swojego majątku bez konieczności tracenia czasu na jałowe światopoglądowe spory. To bierze na siebie władza i zauważcie, że mało kto w Chinach kwestionuje ten porządek rzeczy. A teraz spójrzcie na Polskę, gdzie zatapiamy się w rozważaniach na temat Smoleńska, legalizacji marihuany czy związków partnerskich. Żeby nie było – związki partnerskie popieram (adopcji dzieci przez pary homoseksualne już nie), ale uważam, że ilość czasu jaki rząd, opozycja i opinia społeczna tracą na rozwikłanie tego problemu są absolutnie zatrważające. W międzyczasie nikogo nie obchodzą fundusze emerytalne i zbliżające się bankructwo ZUS, reguła wydatkowa w budżecie czy nowy siedmioletni unijny budżet, dzięki którego poprzedniej odsłonie mogliśmy dumnie dzierżyć w czasie kryzysu miano „zielonej wyspy”. Ale spokojnie – Chińczyków to też nie obchodzi, bo nie musi. Te wszystkie kwestie bierze na siebie państwo – a Ty obywatelu, masz się tylko martwić o to, by pomnażać swój majątek i dokładać cegiełkę do imponującego gospodarczego wzrostu naszego państwa. Jak na razie się udaje, choć też widać pierwsze rysy na tym wizerunku – korzystające z taniej siły roboczej zachodnie koncerny coraz częściej wynoszą się z Państwa Środka i przenoszą się tam, gdzie jest jeszcze taniej, a produkcja jest jeszcze bardziej opłacalna (jednym z inwestycyjnych „hitów” jest demokratyzująca się Birma). Tak, nie pomyliłem się – w Chinach bywa już za drogo.
Ale tak jest zawsze, gdzie społeczeństwo zaczyna się bogacić. A Chińczycy nie próżnują i mocno inwestują w innowacje i nowe technologie. Przykłady? Na pewno znacie taką firmę jak Lenovo. 8 lat temu kupili IBM-a. Tak, tego słynnego IBM-a. A dziś są globalnym liderem w produkcji komputerów. I to też jest zasługa Mao, choć pewnie gdyby dzisiaj zobaczył Pekin, prędzej jebnąłby wielkiego face palma niż rzewnie zapłakał ze wzruszenia.
Jednak Chińczycy niekoniecznie chcą rozmawiać o swoim przywódcy, a wszelkie próby konwersacji na ten temat szybko zbywają. Dlaczego tak jest, wyjaśnił mi przy piwku jeden z naszych „opiekunów”. – Wy po prostu nie rozumiecie – powiedział krótko, dodając, że dla ludzi Zachodu Mao to tylko morderca i tyran, który doprowadził kraj na skraj głodowej apokalipsy. – Ale takie są fakty – próbowałem ripostować, posługując się wiedzą z podręczników do historii, ale temat został zamknięty.
Mao ma więc status ikony w Chinach, choć z drugiej strony dorobek wielkiego założyciela ChRL od lat jest niszczony. A w roli nieświadomego niszczyciela występuje jego jedyny żyjący wnuk – Mao Xinyu. Jest otyły, bardzo otyły, ma 43 lata, a 3 lata temu został najmłodszym w historii chińskiej armii generałem. Bo był niezwykle utalentowany z powodu powinowactwa genów z genialnym dziadkiem? Bez przesady, Komunistyczna Partia Chin to nie PSL, a armia to nie spółka skarbu państwa. Dlatego Xinyu bez ogródek mówi o tym, ile zawdzięcza Mao. – Wszyscy ludzie transferują swoją i miłość i szacunek do Mao Ze Donga na mnie – mówił w 2010 roku, wkrótce po otrzymaniu nominacji generalskiej.
I choć stoi to w jawnej sprzeczności z tym, że Chinami trzęsie armia, to prawda jest brutalna – Mao Xinyu jest jednym z najbardziej wyśmiewanych Chińczyków z tzw. świecznika. Gdy w tym samym wywiadzie powiedział, że karierę wojskowego wybrała dla niego matka, na chińskim Twitterze pojawił się niewybredny żart, który leciał mniej więcej tak: „Moja mama zawsze mówiła, że każdy dobrze wygląda w wojskowym mundurze. Zmieniła zdanie, kiedy taki mundur założyłem ja”.
Żarty nie mają końca. Internauci natrząsają się z jego publicznych wpadek, z dłubania w nosie podczas programu emitowanego na żywo w telewizji. Dostało mu się też za to, że jest nieukiem, a otrzymał kilka honorowych doktoratów od największych chińskich uczelni. „Gdyby moje dziecko studiowało na Guangzhou, pewnie kazałbym mu zmienić uczelnię” – komentuje jeden z internautów informację, że Xinyu wykłada na tej uczelni doktrynę Mao.
Chińscy internauci czepiają się wszystkiego – gdy Mao Xinyu przyznał się, że jednym z jego hobby jest kaligrafia, do internetu wyciekły próbki jego pisma. Jak się okazało, stawiane przez niego litery tworzone są z pietyzmem, jakiego nie powstydziłby się 8 latek. I kolejne żarty gotowe.
Ale choć Chińczycy nie szanuję grubego generała, to właśnie on może ich wyzwolić z kultu Mao. W marcu podczas zjazdu Komunistycznej Partii Chińskiej wystąpił z głośnym przemówieniem, w którym apelował o to, aby zdjąć Wielkiego Wodza z ołtarza i nie traktować jak Boga. – Choć od śmierci Mao minęło 37 lat, to jego idee są nadal aktualne. Ale aby mogły być dziś zrozumiałe przez ludzi, Mao musi być traktowany przez nich jak normalny człowiek, nie jak Bóg – powiedział Xinyu, dodając, że chciałby większej demokratyzacji życia politycznego w Chinach, o której dużo się mówi, ale póki co pozostaje fikcją.
To bardzo mocne słowa, na które nie zdobyłby się Hu Jintao, Wen Jabiao, Xi Jinping ani żaden inny komunistyczny dygnitarz ze ścisłej chińskiej wierchuszki. Mógł to zrobić tylko wnuk Mao, który choć wyśmiewany, może paradoksalnie zrobić dla reform w Chinach znacznie więcej niż wszyscy dygnitarze razem wzięci.
Ale w Chinach są też inni celebryci, choć o bardziej lokalnym znaczeniu. Flagowym przykładem jest Yang Zhifa– rolnik-analfabeta z wioski nieopodal Xi’an. Całe Chiny usłyszały o nim w 1973 roku, gdy jak gdyby nigdy nic orał swoje małe poletko w ramach lokalnego rolniczego kolektywu. W pewnym momencie podczas kopania rowu natrafił na coś twardego. Nasz bohater najpierw próbował skruszyć przeszkodę, a gdy się nie udało, postanowił ją odkopać. I strasznie się zdziwił, bo w ziemi tkwiła ludzka głowa z twarzą wykrzywioną w bitewnym grymasie. Zdziwiła go zresztą nie tyle obecność głowy w ziemi (w końcu przeżył rewolucję kulturalną i nie takie zwłoki już widział), co fakt, że głowa była wykonana z kamienia. A pisząc ściślej – z terakoty, ale o tym nasz bohater nie mógł wiedzieć – był bowiem niepiśmienny.
Ten niepozorny przypadek dał początek odkryciu jednego z bardziej niesamowitych starożytnych zabytków – Terakotowej Armii, czyli zbioru kilku tysięcy naturalnej wielkości rzeźb wojowników. Ustawieni karnie w równych rzędach, każdy z innym, indywidualnym wyrazem twarzy od dwóch tysięcy lat strzegą grobowca cesarza Qin Shi Hanga.
Chińska władza postanowiła docenić szczęśliwego znalazcę. Pan Zhifa, którego pole skonfiskowano i wyrzucono z domu, który zburzono pod budowę wielkiego muzeum, został jego honorowym dyrektorem. A także…oficjalną maskotką i jednym z muzealnych eksponatów. Pan Zhifa ma bowiem swoje stanowisko w oficjalnym sklepie z pamiątkami na terenie muzeum w Xi’an. Siedzi tam, kurzy swoje śmierdzące papierosy (choć w każdym budynku na terenie muzeum obowiązuje zakaz palenia) i wygląda. Wygląda twoich pieniędzy. Leży przy nim stos albumów ze zdjęciami Terakotowej Armii. Jak kupisz album i dodatkowo rzucisz kilka groszy do kiesy pana Li, ten podpisze ci album swoim autografem. Nie pytajcie, jak analfabeta się podpisuje, prawdopodobnie go tego nauczono. Grunt, że oprócz autografu pan Yang pozwala sobie zrobić zdjęcie. Ale ponieważ pan Yang jak przystało na Chińczyka jak kapitalistą pełną gębą nie pozwala sobie robić zdjęcie społecznie. I choć mało się rusza i sprawia wrażenie kameleona, doskonale widzi, kto wpłacił datek. Chcesz zrobić zdjęcie za friko? Buch i już pan Yang skrywa twarz pod albumem tak, żeby twoja kamera go nie uchwyciła. Ale dla chcącego nic trudnego.
Pan celebryta pozuje do zdjęcia z fankami
Oprócz posady i możliwości poznania wielkich tego świata (zdjęcie z nim zrobił sobie z nim m.in. sam Bill Clinton) pan Yang dorobił się trzypokojowego mieszkania w nowej wiosce, która powstała po zburzeniu jego starej osady. Jednak ponieważ Chińczycy raczej nie lubią zmian, pan Yang zyskał nowe mieszkanie, ale stracił większość przyjaciół i znajomych, dla których był winowajcą ich przymusowej i niechcianej przeprowadzki. Jakby tak się przyjrzeć z bliska panu Yangowi to trudno powiedzieć czy żałuje – pewne jest tylko, że kilkoma machnięciami łopaty dokonał w swoim życiu znacznie więcej niż przeciętny chiński analfabeta byłby w stanie zrobić.
No dobrze, a czy warto jechać do Xi’an, aby zobaczyć słynną Terakotową Armię? Tak, bo robi wrażenie, a przecież te kilka tysięcy posągów to podobno ledwie kilka procent głęboko zakopanej pod ziemią całości armii strzegącej cesarskiego grobowca. Chińczycy zapewne bardzo chcieliby wydobyć resztę znalezisk, ale…nie mogą. Nie wymyślono dotąd tak zaawansowanej technologii, która pozwalałaby bez uszczerbku dla bezcennych skarbów wydobyć je spod ziemi, co samo w sobie świetnie świadczy o potędze chińskich cesarzy.
A wracając do Terakotowej Armii…wrażenie z oglądania wojowników byłoby o niebo lepsze, gdyby nie chińska żyłka do interesów, która skłania ich do jeżdżenia z podrabianymi wojownikami po całym świecie. Ta wystawa objechała już całą Europę, w tym wszystkie większe centra handlowe w Polsce. A skoro już to kiedyś widziałem, to oryginał…robi o wiele mniejsze wrażenie. Taka tam sugestia.
PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!
2 komentarze
Peter
Lenovo nie kupiło IBM, tylko jego dział produkcji komputerów osobistych – de facto niewielką i raczej marginalną część całego przedsiębiorstwa. Chińczycy mają prawo do używania znaków towarowych, takich jak ThinkPad, ale nie wolno im używać nazwy IBM – ta nadal należy do… Amerykanów z IBM.
Co zaś się tyczy 'pogodzenia' Chińczyków z panującym u nich systemem, to… nie do końca chyba mają wyjście. To wciąż jest policyjne państwo, im dalej od wielkich ośrodków miejskich, pełnych biznesmenów i turytów ze świata – tym zamordyzm większy, a z nim korupcja i bezprawie. Zdarzało mi się być wylegitymowanym o piątej rano w miejskim parku gdzieś na zapupiu w Sychuan przez dóch panów tajniaków gdy tylko wyciągnąłem aparat by sfotografować staruszków ćwiczących tai-chi – tajniacy oczywiście wcale nie łazili za jednym z niewielu w tamtym czasie i miejscu turystą z Europy. Ot, tak, lubią sobie o piątej rano połazić po parku. Gdy tylko okazało się, że w zamieszaniu pojawili się tajniacy, wyciszeni i odcięci od świata, wiekowi mistrzowie tai-chi wyparowali jak kamfora. Zapewne z nadmiaru pogodzenia z panującym systemem 🙂
weekendowi
Z tym IBM to zbyt daleko posunięty skrót myślowy.
Ale dzięki za uwagę – poprawię wkrótce 🙂