Warning: file_exists(): open_basedir restriction in effect. File(core/post-comments) is not within the allowed path(s): (/home/weekendowi/domains/weekendowi.pl:/tmp:/var/tmp:/home/weekendowi/.tmp:/home/weekendowi/.php:/usr/local/php:/opt/alt:/etc/pki) in /home/weekendowi/domains/weekendowi.pl/public_html/wp-includes/blocks.php on line 532
Z wizytą w Państwie Środka. Pekin – miasto kapitalizmu i cwaniaków - weekendowi.pl
Azja

Z wizytą w Państwie Środka. Pekin – miasto kapitalizmu i cwaniaków

To była krótka, ale bardzo intensywna podróż. I niezwykle udana, bo najbardziej cenimy podróże w miejsca, gdzie wszystko, choć na pierwszy rzut oka podobne, diametralnie różni się od wzorców, w których się wychowaliśmy. A Chiny zaskakiwały mnie swoją odmiennością praktycznie na każdym kroku.

Pekin to niesamowicie przytłaczające miasto. Ogromne aleje z niezliczoną ilością aut (wbrew temu co śpiewa Katie Melua nie ma iluś tam milionów rowerów in Bejing albo akurat wszystkie trafiły w jednym momencie na okresowe badania techniczne), które za nic mają jakiekolwiek przepisy ruchu drogowego, tłok w metrze, tłumy na ulicach, a przy tym jest niesamowicie czysto – w najbardziej reprezentacyjnych częściach miasta z chodnika można właściwie jeść (im dalej, tym gorzej, dużo gorzej). Widać też, że władza wzięła się też solidnie za kulturalną reedukację Chińczyków, którzy to jeszcze przed igrzyskami w 2008 roku lubowali się w nałogowym spluwaniu na ulicę. Niestety, dla miłośników specyficznych regionalnych obyczajów, chińskie władze biorą z kultury zachodniej tylko te zmiany, które nie zagrażają dominującej pozycji partii. W efekcie czujący potrzebę wydalenia śliny mieszkańcy Pekinu korzystają ze specjalnych spluwaczek, a jak ich nie ma – pochylają się i plują do koszy na śmieci. Cóż, każdego da się wychować…

Chińczycy to karny naród, ale tak prawdę mówiąc, co im innego pozostało? W Chinach najważniejsza jest partia wspierana przez wojsko i widać to na każdym kroku. Chcecie buntu? Pamiętacie Tiananmen’89? Dzięki, nie mam pytań.

Czerwone flagi narodowe z żółtymi gwiazdkami są obecne wszędzie, najbardziej oczywiście na Placu Niebiańskiego Spokoju, który powala swoim ogromem. To gigantyczna przestrzeń otoczona zewsząd monumentalnymi budowlami, wśród których na największą uwagę zasługują Muzeum Narodu Chińskiego i Wielka Hala Ludowa, a także stojący w centrum Pomnik Bohaterów Ludu. Nie ma już znanych choćby z PRL wielkich kartonowych tablic z napisami w stylu „Chiński lud wspiera wodza Mao”. Nie ma, bo mamy XXI wiek, dlatego tablice zastąpiły ogromne LED-owe telebimy stojące w samym centrum placu, z których emitowane są propagandowe animacje, hasła i filmy w wysokiej rozdzielczości. Plac Niebiańskiego Spokoju to absolutne centrum tego ponadmiliardowego kraju – to tutaj odbywają się wszystkie centralne uroczystości, wielkie parady wojskowe, tu też chiński naród przeżył swój największy niepodległościowy zryw w ostatnich latach i największą klęskę. Dostęp na plac jest więc ściśle reglamentowany – otoczony taśmą, a z każdej strony zainstalowane są małe posterunki policji. Chcesz wejść? Nie ma sprawy, ale musisz oddać plecak do kontroli. Tak samo jest przy KAŻDEJ pekińskiej stacji metra – na początku czujesz się jak na lotnisku im. George’a Orwella, ale po chwili daje się do tego przyzwyczaić – kontrole są w końcu mocno rutynowe, a jeśli nie nosisz w torbie paczki trotylu, to raczej nie masz się czego obawiać.

Mao nie miał dla mnie czasu

Centralną część placu zajmuje monumentalne mauzoleum Mao Zedonga. Miałem wielki zamiar odwiedzić je ostatniego dnia mojej małej wyprawy. Niestety, nie sprawdziłem godzin otwarcia, a że wyjazd był poniekąd służbowy i poprzednią noc spędziłem na „integracji” z dziennikarską bracią z całego świata, na miejscu pojawiłem się dopiero po godz. 11.30. Jak się okazało – zbyt późno, gdyż mauzoleum Mao czynne jest tylko w godzinach 8-11. Strażnik pozostał głuchy na moje prośby, wskazując nieubłaganie, bym wrócił jutro. A ja jutro już w Warszawie…

Wrócę jednak do początku, by relacja z podróży miała charakter chronologiczny. Jak już wspomniałem wcześniej – mój wyjazd miał charakter służbowy. Ja takich wyjazdów raczej nie lubię, bo to trochę prostytucja zmierzająca do symbolicznego zaspokajania sponsora wyjazdu w sposób mocno oralny. Jedziesz – znaczy, musisz coś dobrego napisać. Firma też się spina, starając się pokazać z jak najlepszej strony, z czego wychodzi przeraźliwie nudny PR-owy bullshit. Ty masz przygotowane jakieś trudne pytania, ale gdzieś w podświadomości głupio Ci je zadać, bo tak jak nie sra się na dywan gospodarza, który zaprosi nas na wódkę, tak głupio jakoś kłopotać firmę, która zaprasza Cię na koniec świata. A nawet jak je zadasz, a jakiś product manager Ci odpowie po alkoholu, to nawet będąc w stanie „Brachu! Jesteś zajebisty! Będzie moim najlepszym kumplem” zawsze, nawet jak będzie nieprzytomny, zastrzeże, że wszystko jest off the record, a jak to wykorzystasz, firma pozwie Cię do sądu i nie ma takiej opcji, żebyś wygrał. Pozostaje więc tylko dobrze się bawić. Mnie do Chin wysłała firma z branży informatycznej, choć szczerze mówiąc mógłby to być równie dobrze producent uszczelek albo zupek chińskich. I tak bym pojechał.

Wiza? To (nie) problem

Był tylko jeden szkopuł – o wyjeździe dowiedziałem się późno, bo na 3 tygodnie przed wyjazdem. Dodatkowo byłem wtedy w trakcie miesiąca miodowego, więc na załatwienie wszystkiego miałem ledwie 2 tygodnie. Załatwiania teoretycznie nie było wiele, bo jedyne, w co musiałem się zaopatrzyć, to wiza. Pomyślałem, żaden problem i pierwszego dnia po powrocie do Warszawy raźno ruszyłem w stronę ambasady. Tam pocałowałem klamkę, gdyż w tym czasie Chińczycy obchodzili tzw. tydzień smoka, czyli swoje najważniejsze święto w całym roku. No nic, to przyjdę w poniedziałek, pomyślałem sobie, choć byłem już lekko zaniepokojony, bo na wszystkie formalności miałem tylko 6 dni. W poniedziałek biuro przyjmowania wniosków było otwarte od 11, więc stwierdziłem, że będę cwaniakiem i pojadę tam godzinę wcześniej. W najśmielszych snach nie przewidziałem, że po przybyciu na miejsce będę w kolejce osobą numer 50 czy 60. Miałem jeszcze cień nadziei, że może to jakoś szybko poleci – w końcu dyżur konsulatu trwa 2-3 godziny. Szybko jednak okazało się, że nie mam na to szans – czoło kolejki zajmowali od bladego świtu zawodowi stacze – reprezentanci biur podróży wszelkiej maści – każdy z pęczkiem kilkudziesięciu paszportów pod pachą. Szans na sukces nie było żadnych, więc postanowiłem udać się do konsulatu w środę na kolejny dyżur, choć już bez większej nadziei. Tym razem jednak wziąłem się na sposób i przy murze ambasady zameldowałem się już tuż po 6 rano (dyżur zaczynał się o 9). Był to lepszy wybór – tym razem w kolejce zająłem miejsce…15-20. A znajomi z widzenia stacze, z którymi próbowałem na poprzednim dyżurze coś kombinować powitali mnie ze śmiechem. „Cześć, co tak późno jesteś?”.

Po kilku godzinach byłem już w konsulacie. Dopisało mi szczęście – łamanym polsko-angielsko-chińskim (komunikację dodatkowo utrudniała zbrojona szyba) uzyskałem zapewnienie, że jeśli w ciągu godziny uiszczę wizową opłatę, mam dużą szansę otrzymać upragnioną wizę w piątek. No to biegiem do banku. Uff, udało się…

Ferrari wśród kibelków

Pierwsze wrażenie z Chin to ogrom – ogromne, kilkupoziomowe skrzyżowania, a także równie wielki ruch i korki, choć w Pekinie wylądowałem przed godz. 11 polskiego czasu i sądziłem, że to już koniec porannego szczytu. Okazało się, że po części…miałem i nie miałem racji – Ale fajnie, nawet płynnie się jedzie – cieszył się Yao, mój kierowca, który odwiózł mnie do kapiącego przepycham hotelu Fairmont.  Dla takiego prowincjusza jak ja takie bajery jak telewizor w przeszklonej łazience to absolutny szczyt przepychu, ale moją szczególną uwagę wzbudził kibelek. Nie bójmy się mocnych słów – to było absolutne DZIEŁO SZTUKI klozetowej, prawdziwe Ferrari wśród klozetów z podgrzewaną klapą i muszlą klozetową, żeby siadając w pupkę nie było zimno. Temperaturę grzania można oczywiście regulować za pomocą umieszczonego z boku panelu sterowania z kilkunastoma przyciskami, który zawiera prawdziwy full serwis, w tym przede wszystkim pełną paletę do podmywania i obmywania. Wiecie, różne prędkości i doznania, był chyba nawet program z masażem…tych miejsc. Wszystko, co przeciętnemu sympatykowi higieny osobistej niezbędne do życia

Kraina naciągaczy

Ale dla mnie jego największą zaletą hotelu była bliskość centralnej trasy metra. Krótka drzemka, obiad i już jadę w stronę placu Tiananmen. Od początku przyciągam spojrzenia miejscowych, choć niby widok zagranicznego turysty nie powinien ich już zaskakiwać. Na placu orientuję się dlaczego – zagranicznych rzeczywiście jest sporo, są oni jednak w grupach z przewodnikiem albo pod krawatem spieszą się na jakieś biznesowe spotkania. Poruszająca się samotnie jednostka zwyczajnie ubrana z miejsca wzbudza podejrzenie i nadzieję na możliwość uzyskania zarobku. No bo tak – wysiadam na słynnym placu, widzę wejście do Zakazanego Miasta z „kultową” podobizną Mao. Nie mijają 2 minuty, gdy dobija do mnie cała zgraja chińskich geszefciarzy. Proponują szereg usług: od bycia przewodnikiem i zaprowadzenia mnie do miejsc, których nie znajdę nawet na Lonely Planet, przez propozycję pokazania najlepszej kawiarni aż po zachęcenie do odwiedzenia galerii obrazów, wykonanych przez młodych chińskich studentów. Z tej ostatniej propozycji korzystam – zwyciężyła ciekawość i niebezpiecznie balansująca na granicy bezczelności determinacja mojego nowego chińskiego przyjaciela, który szybko zaprowadził mnie do niepozornej galerii w murach Zakazanego Miasta.

Już po cenach widać, że jest to miejsce idealnie skrojone pod zagranicznego, a już najlepiej amerykańskiego turystę. W środku jest kilkunastu „studentów” jakiejś lokalnej akademii sztuk pięknych z prowincji, którzy – jak mnie przekonują – są tu od tygodnia, a dziś jest ich ostatni dzień, więc jeśli chcę coś kupić, powinienem się decydować od razu. Sami przyznają, że są biedni, a pieniądze pójdą na farby i kontynuowanie ich pasji. Obrazy to nic szczególnego – tradycyjne chińskie bohomazy, jakieś krajobrazy z chińskiej prowincji. Najbardziej podobają mi się kopie dzieł Yue Minjuna.

Być może nazwisko tego pana nie jest wam znane, ale obrazy już pewnie prędzej. Minjun zasłynął ze specyficznych autoportretów, na których umieszcza samego siebie w histerycznym, wręcz szaleńczym uśmiechu.Tak jak tu:

Obrazek

Obrazy mi się podobają, chętnie bym taki nabył, ale cena (w przeliczeniu na nasze ok. 600 zł) jest zdecydowanie nie na moją kieszeń. Próbuję negocjować dodając, że to fajna kopia, na co odzywa się obruszona autorka tłumacząc, że to przecież oryginał i jej autorski pomysł. Nie chce się targować, upiera się też przy tej cenie patrząc na mnie oczami kotka ze Shreka. Nie jestem już zainteresowany i próbuję wyjść, ale studenci stają się bardziej natarczywi. – To może napiszemy Ci na pergaminie Twoje imię i nazwisko? – proponują. Nie chcę i kieruję się do wyjścia, ale zatrzymują mnie prawie siłą. – Powiedz swoje imię – proszą i podtykają kartkę, żebym napisał im, jak się nazywam. Popełniam pierwszy błąd, mając wątpliwość  – za darmo? – Tak, jasne, to nic nie kosztuje – przekonują studenci. Podaję im więc kartkę z moimi personaliami, jakaś miła pani pisze mi „na brudno” próbkę tego, jak to wygląda po chińsku i pokazuje. Podoba się? Jasne! To należy się 100 zł. Ale przecież miało być za darmo? Studenci jak na młodych ludzi wykazują się nadzwyczajną demencją, nie pamiętając rozmowy, jaka miała miejsce minutę temu. Mam trochę dość, a moja asertywność bierze górę. Wychodzę.

Chińscy kapitaliści w komunistycznym raju

Ta sytuacja idealnie pokazuje specyfikę chińskiego ustroju – światopoglądowo trzymamy za mordę, ale pod względem gospodarczym to już właściwie brutalna kapitalistyczna wolnoamerykanka pełną gębą. Przypomina to trochę dziki polski kapitalizm początku lat 90-tych – wszechobecne budy, uliczne stoiska i wielkie targowiska, gdzie każdy handluje z każdym, a kupić można praktycznie wszystko. Tu jest tak samo – 13-letnie „warszawskie” cwaniaczki łapią mnie za mankiet, wciskają swoje wizytówki (!) i przekonują, że jest już za późno na wizytę w Zakazanym Mieście, ale jest jedno wejście od tyłu, które znają tylko miejscowi. Oczywiście, za drobną opłatą on mnie tam wprowadzi i pokaże wszystkie najważniejsze miejsca. Nie chcę? To może mam chęć obejrzeć Wielki Mur (w końcu mi się nie udało, ale nie żałuję)? Dobrze się składa, bo biuro podróży, dla którego pracuje, organizuje kilka razy dziennie wycieczki właśnie tam.

Do tego wszechobecni uliczni przekupnie, którzy handlują mydłem i powidłem. Z nimi rada jest jedna – ignoruj i za wszelką cenę nie nawiązuj kontaktu wzrokowego, jeśli nie chcesz mieć uwieszonej na ramieniu starej Chinki, nadzwyczaj energicznej jak na swój wiek, która idzie za tobą dobrych kilka minut z naręczami skarpet trzymanych w obu rękach.

Najbardziej namolne są jednak młode piękne Chinki, które atakowały mnie stadnie i indywidualnie. W pierwszej chwili myślałem, że to damy do towarzystwa, choć zmylił mnie ich ubiór w stylu „dziewczyny z sąsiedztwa” – skromnie, ale schludnie ubrane, bez wyzywającego makijażu, subtelne. Niewiasty kręcą się po głównych punktach Pekinie pojedynczo lub dwójkami, wypatrują delikwenta i zaczynają bajerę. Rozmowa zawsze wygląda tak samo (wiem, bo zaczepiły mnie 4 panie i jeden koleś…z kolegą): „Cześć! Skąd jesteś? Jesteś tu turystycznie czy w sprawach biznesowych? Naprawdę? A co to za firma? Twój pierwszy dzień w Pekinie? To tak jak mój! I jak ci się podoba? Byłeś już na starówce – tam jest cała masa przyjemnych knajpek (Jaka kurwa starówka? – myślę sobie, ale ona tak ładnie się uśmiecha). Może wybierzemy sie tam razem? Co powiesz na to, żebyśmy napili się razem kawki?” – i tak mniej więcej to leci. Oczywiście, Ty jesteś asertywny, ale one też i zdają się nie brać „nie” jako Twojej ostatecznej odpowiedzi. Ale jakoś udało się wykręcić od wspólnego zwiedzania „starówki”. Dopiero po powrocie do hotelu wyczytałem, że te panie wynajmują właściciele barów i restauracji – mają kusić zagranicznych klientów do tych lokali, a już na miejscu naciągać ich na bardzo drogie drinki. Bo jesteś białym mężczyzną, szarmanckim, więc co, nowo poznanej koleżance nie postawisz modżajto? A jeszcze jak masz nadzieję, że z waszej znajomości może się wykluć coś więcej?

Nie jest to zresztą wyłącznie chińska specyfika. Do czego może doprowadzić zbyt daleko posunięta łatwowierność, opisali niedawno w dość makabrycznej (ale na szczęście zakończonej happy endem) historii Ofensywni na swoim blogu.

A prostytucja, choć oficjalnie nielegalna, ma się w Chinach bardzo dobrze. Z nieoficjalnych danych wynika, że profesją tą para się w Państwie Środka ponad 10 mln ludzi, choć ponoć są to dane przynajmniej kilka razy zaniżone. O tym, jak działa najstarsza branża świata w tym kraju, możecie przeczytać np. tutaj.

Tyle wrażeń, a ja nawet jeszcze nie zacząłem na dobre zwiedzać. Ale w końcu jakoś udało mi się dostać do Zakazanego Miasta, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie…

PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!

Jesteśmy podróżniczą rodziną. Poznaliśmy się w 2007 r. i od razu okazało się, że podróże to jedna z naszych wspólnych pasji. I tak jeździmy razem przez życie. W 2011 r. wzięliśmy ślub, a od sierpnia 2013 r. dołączyła do nas Helenka. Nasza kochana córka od razu złapała podróżniczego bakcyla. Ale nie mogło być inaczej – już w brzuchu mamy zwiedzała m.in. Izrael i Islandię, a pierwszą świadomą podróż – samochodowy trip po Bałkanach – zaliczyła mając 12 tygodni. Obecnie jest nas czwórka do zespołu dołączyła druga córka Idalia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *