Czemu warto odwiedzić Seattle? To miasto jest jak Disneyland dla dzisiejszych 30 i 40-latków
Seattle dało światu wszystko, co najlepsze: samoloty Boeinga, muzykę grunge i Shawna Kempa. Ale też to, co najgorsze, czyli Starbucksa i „50 twarzy Greya”. Powodów, by odwiedzić to miasto jest jednak znacznie więcej.
Kto o zdrowych zmysłach chciałby pojechać do jednego z najbardziej deszczowych miast w USA, które statystycznie ma nieco ponad 50 słonecznych dni w roku? Możliwych odpowiedzi jest wbrew pozorom sporo, bo w Seattle możecie się choćby zatrzymać w oczekiwaniu na przesiadkę na Hawaje. Ale można też tam przyjechać ot tak, po prostu i właściwie bez powodu. Choć to byłaby pewna przesada, bo jeśli macie dzisiaj powyżej trzydziestki, to Seattle z pewnością wpłynęło na Wasz rozwój. A jeden powód nagle zaczyna gonić drugi. Czemu więc warto odwiedzić Seattle?
Panorama centrum Seattle
Choćby dlatego, że kręcą was klasyczne kom-romy (czy da się nie lubić „Bezsenności w Seattle”?), lubicie filmy beznadziejne (kręcono tu „The Ring” – ciekawostka, reżyser wybrał Seattle na miejsce akcji, bo jak tłumaczył, znajduje się na absolutnym końcu świata) lub wybitne („Oto Spinal Tap” – jedna z lepszych komedii, których z pewnością nie oglądaliście. Czym prędzej nadróbcie braki!). A może jesteście kurą domową, zaczytaną w softpornograficznej literaturze i szukającej prawdziwego ideału mężczyzny? Takiego jak lekko perwersyjny Christian Grey, który wraz ze swoimi 50 twarzami zamieszkuje apartament w budynku Escala znajdujący się w klimatycznej dzielnicy Belltown.
Seattle spodoba ci się jednak także, jeśli jesteś 30 lub 40-latkiem. To zaś oznacza, że twoja młodość przypada na wczesne lata 90-te, gdy Seattle było epicentrum popkultury i z pewnością wpłynęło na twoje życie. Dość powiedzieć, że to właśnie Seattle dało miastu grunge, Kurta Cobaina z Nirvaną, Pearl Jam i pewnie jeszcze tuzin dobrych kapel, modę kraciaste koszule, dzięki którym (to nie żart!) Seattle jest hipsterską stolicą USA. No i Shawna Kempa i jego efektowne wsady.
a przecież nie należy zapominać, że pół godziny drogi od Seattle kręcono „Twin Peaks” (hurra!) a kilkadziesiąt mil dalej, w Roslyn – „Przystanek Alaska” (wiem, że ma wielu fanów, choć moim zdaniem współcześnie raczej nie wytrzymuje próby czasu). To co? Jesteście przekonani czy mam wymieniać dalej? Tak myślałem. Od czego by tu zacząć. Może od symbolu Seattle.
Space Needle to mająca 184 metry wieża widokowa z „latajacym spodkiem” na samej górze, z której rozpościera się najlepszy widok na Seattle i okolice. To pozycja obowiązkowa obowiazkowa, bo wieża to najbardziej znana atrakcja miasta. Wady? Chyba tylko cena biletu: bo za wjazd na samą górę zapłacicie aż 19 USD.
Blisko Space Needle macie kolejne atrakcje: Muzeum Popkultury (futurystyczna bryła Franka Gehry'ego z masą fascynujących eksponatów w środku), a tuż przy rzece Olympic Sculpture Park, czyli zielona przestrzeń z masą monumentalnych rzeźb. Warto zatrzymać się tam na chwilę i podążyć dalej w stronę Pike Place Market, czyli legendarnego targu, gdzie kupimy świeże ryby i owoce morza.
No i dobrze, a nawet bardzo dobrz zjemy, bo w okolicach Pike Place znajdują się też najlepsze knajpy. Takie jak Matt's in the Market czy Steelhead Diner. W tym miejscu nawet ludzie, którzy nie przepadają za owocami morza, wyjdą zachwyceni. Mówię oczywiście z autopsji.
Pike Place to takie nieformalne serce miasta, pełne hipsterskich knajpek i mikrobrowarów. A w samym środku, niemal na rogu Pine Place i 1st Avenue znajduje się gwiazda śmierci, czyli pierwszy, historyczny Starbucks. Tak, to w Seattle wymyślono jagodowe frappucino bez kofeiny, kawy i smaku. A przy Pine Place mieści się pierwszy lokal, założony w 1971 roku. Dziś to jedna z prawie 24 tys. kawiarni tej sieci, uznawana za… zabytek.
Mieszkańcy Seattle do niedawna byli dość rozdarci w ocenie tej jakże znanej firmy – z jednej strony są dumni, że lokalna firma z ich miasta podbija świat. Ale z drugiej, cholera – mieszkańcy Seattle to jednak hipsterska awangarda uwielbiająca dobrą kawę. Dobrą, czyli organiczną, najlepiej fair trade – parzoną w dziesiątkach małych, przytulnych kawiarenek. Jeśli wierzyć przewodnikom, to Seattle jest jednym z lepszych miast w USA, by napić się dobrej kawy (podobnie jest zresztą z mikrobrowarami).
Parę lat temu duma z lokalnej firmy zamieniła się u wielu ludzi w nienawiść. Stało się tak za sprawą Howard Schulza, czyli założyciela Starbucksa, który był też właścicielem Ponaddźwiękowców, czyli Seattle Supersonics – swego czasu jednej z najlepszych drużyn koszykarskiej ligi NBA. I pewnie byłoby tak do teraz, gdyby nie to, że Schulz… w 2006 r. nie dogadał się z miastem w sprawie budowy nowej hali sportowej i sprzedał ją innemu biznesmenowi. On zaś po roku… przeniósł drużynę do oddalonej o kilka tys. kilometrów Oklahomy.
– Nawet mi nie przypominaj o tym sukinsynu – piekli się nasz przewodnik, gdy na wieczornym piwku wspominamy wsady Shawna Kempa. Wiadomo, pokolenie dzisiejszych 30-latków plus pamięta. I nie zapomni. A do dzisiaj jest to powód, dla których wielu mieszkańców Seattle "dla zasady" nie pija w "Starbuniu".
Pamiętajcie jednak, że jeśli macie ochotę obejrzeć trochę amerykańskiego sportu na najwyższym poziomie, to Seattle jest dla Was świetnym miastem. Szczególnie jeśli macie okazję obejrzeć kawałek dobrego futbolu amerykańskiego, a miejscowi Seahawks akurat grają mecz, bez zbędnej zwłoki powinniście udać się w stronę stadionu CenturyLink Field. I modlić się o wolne bilety, bo w minionym sezonie prawie na każdym meczu Seahawks na trybunach zasiadał komplet 69 tys. widzów. Choć słowo "zasiadał" jest pewną przesadą, gdyż większość fanów Seahawks oklaskuje swoich zawodników na stojąco. I robi to tak żywiołowo, że ich dopingu nie powstydziłyby się najlepsze ekipy ultras w Europie. Dość powiedzieć, że fani Seahawks (zwani "12 zawodnikiem" swojej ekipy) posiadają wpisany do księgi rekordów Guinessa rekord najgłośniejszego wspierania swojej drużyny – w 2013 r. podczas meczu z New Orleans Saints zarejestrowano doping o natężeniu hałasu ponad 137,6 decybeli! Ile to jest? Dla przypomnienia: 120 decybeli to granica, przy której istnienie obawa mechanicznego uszkodzenia organu słuchu, a 130 decybeli to tzw. granica bólu. Warto więc planując wyjazd zabrać ze sobą słuchawki.
– Na Seahawks warto iść, jeśli chcesz przeżyć trochę emocji. A jeśli chcesz się pośmiać, to wybierz się na baseball, na Mariners. Mówię ci, ale oni ssą – tu znów nasz przewodnik nie bawi się w ceregiele, gdy mówi, który sport tak naprawdę rządzi w mieście.
Wróćmy jednak do zwiedzania.
Oprócz dobrej kawy mieszkańcy Seattle bardzo cenią też dobre craftowe piwo. Tutaj nie mamy się za bardzo czym pochwalić (no jakoś było za mało czasu, by znaleźć godny polecenia lokal), ale z lokali bardzo mocno polecamy The Crocodile. Wcale nie dlatego, żeby było tam jakoś wybitnie (choć jest bardzo w porządku), ale gównie ze względu na jego wartość „zabytkową”. To w Krokodylu swoje pierwsze koncerty grała Nirvana, Pearl Jam i inne kapele, które położyły fundamenty pod grunge.
A przy okazji (bo niedaleko Krokodyla znajduje się jeden z takich przybytków) w stanie Waszyngton można sobie legalnie „zapalić”. W centrum jest kilka stosownych przybytków i choć sami nie używamy, to wybór „asortymentu” jest dość pokaźny.
Tyle atrakcji Seattle na jeden dzień spokojnie wystarczy. Drugi dzień w Seattle należy poświęcić na to, z czego to miasto słynie najbardziej, czyli na lotnictwo. Być może jako lotniczy freak jestem nieco „skrzywiony”, ale mając cały dzień do wyboru, pierwsze pół dnia spędziłbym w Boeing Experience Centre, czyli tuż przy największej fabryce samolotów na świecie. I w największym pod względem powierzchni budynku świata, gdzie powstają Dreamlinery, 737 MAX i inne najbardziej znane modele samolotów. I o ile w Space Needle narzekałem na ceny, tak tutaj uważam, że 25 USD to niewygórowana stawka dla każdego, nie tylko fana awiacji.
Całe popołudnie najlepiej zaś spędzić w chyba najciekawszym muzeum Seattle, czyli Museum of Flight. Znajduje się tam szereg ciekawych eksponatów, tych historycznych jak i bardziej współczesnych. Z najciekawszych znajduje się tu m.in. Air Force One, używany m.in. przez prezydenta Kennedy'ego oraz legendarny Concorde, czyli ponaddźwiękowy samolot należący w przeszłości do British Airways. Ale to już jest temat na zupełnie inną opowieść…
DO Seattle dostaniecie się chociażby LOTem.
9 komentarzy
MatiElo
Shawn kemp I Gary Payton. Legendarny duet Seattle Supersonic ;D
Ashley
Co za idioci prowadzą tego bloga! Od pierwszych zdań odrzuca! Co to za prymitywny podział na to co „najlepsze i najgorsze”? I jak w ogóle można użyć określenia „kury domowej” jako czytelniczy Greya. Naprawdę, aż tak to was boli? Jeśli wam się coś nie podoba, to zachowajcie to dla siebie. Bo takie na siłe wyolbrzymianie świadczy tylko o waszej niskiej kulturze.
Pozdrawiam,
mieszkanka Seattle
weekendowi
A Twojej świadczy nazywanie obcych sobie ludzi idiotami. Rozumiem, że coś może Ci się nie podobać (nie zmuszamy do czytania przecież), ale traktujmy siebie z szacunkiem.
lido
Pierwsze co powinni zrobić w Seattle to kolezanke stamtad w………. , bo mieszkalem w Kalifornii 12 lat i ty sie tam w tym Seattle wiesniaczko nie odnajdujesz kochana, pozdro Weekendowi tak trzymac
tomasz
Wciaż marzę o podróży do Stanów ale jednak koszty związane z taką wyprawą mnie przerastają. Wiza, samolot i pobyt – to wszystko to ogromne koszty… na razie oglądam filmy, także takie które dzieją się w Seattle. Piękne miasto.
nrnf
decydowanie miasto zabaw dla dorosłych, można tam pięknie spędzić czas 🙂
Ilona
Czytasz pierwsze dwa zdania i zastanawiasz się: "czy bardziej kochać Seattle czy bardziej nienawidzić". 🙂
Tomasz
rewelacja – Seattle jest jednym z miast, które chciałbym odwiedzić.
Jeśli chodzi o ceny biletów lotniczych i ceny hoteli jak się sprawy kształtują? Lepiej coś rezerwować przez np booking czy na miejscu też coś można bez problemu znaleźć?
weekendowi
Warto śledzić promocje lotnicze np na fly4free. A noclegii – my zazwyczaj przed wyjazdem szukamy czegoś na pierwszą noc, a potem czegoś na miejscu.